Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prawda o koronawirusie leży za zamkniętymi drzwiami szpitali covidowych. Ryszard Rudnik: "Covid zabrał mi 20 kg, ale życia nie oddałem"

Bogusław Mrukot
Bogusław Mrukot
- W szpitalu w ciągu niecałych siedmiu tygodni straciłem 20 kilogramów, co częściowo udało się nadrobić - mówi Ryszard Rudnik. - Niestety, lekarze ciągle jeszcze każą mi spać pod tlenem. Po prawie trzech miesiącach od wyjścia ze szpitala tlenoterapia nadal jest dla mnie lekarstwem.
- W szpitalu w ciągu niecałych siedmiu tygodni straciłem 20 kilogramów, co częściowo udało się nadrobić - mówi Ryszard Rudnik. - Niestety, lekarze ciągle jeszcze każą mi spać pod tlenem. Po prawie trzech miesiącach od wyjścia ze szpitala tlenoterapia nadal jest dla mnie lekarstwem. Archiwum prywatne
Prawda o koronawirusie leży za zamkniętymi drzwiami szpitali covidowych. To tam, za beznamiętnymi codziennymi raportami o liczbie zakażonych, hospitalizowanych, podłączonych do respiratora, przetestowanych, kryją się prawdziwe ludzkie dramaty - mówi Ryszard Rudnik, wydawca "Nowej Trybuny Opolskiej".

Zaraziłem się od matki. Dzwoniła, że nie może podnieść się z łóżka, pojechałem w Świętokrzyskie z pomocą.

To był początek listopada, ekstremum drugiej fali, blisko 20 tysięcy zakażonych dziennie. Lekarz na wizycie domowej powiedział, że to na pewno nie jest covid, zlecił badania. W nocy matka straciła przytomność, dostała wysokiej gorączki. Ratownicy z pogotowia nie mieli wątpliwości: koronawirus jak nic. Radzili zrobić test. Kolejny raz matka odpłynęła dzień później, tym razem pogotowie zabrało ją do szpitala, choć powinni to zrobić z powodu utraty przytomności pacjenta już za pierwszym razem.

Przypuszczenia zespołu pierwszej karetki potwierdziły się. Dzień później dzwonią służby sanepidu, od dziś jestem na kwarantannie.

Ściągam ponaglającym sms-em specjalną aplikację, w której muszę się meldować wykonując codzienne zadania. Zadanie w sumie było tylko jedno: miałem sobie zrobić aktualną fotkę, potem już nic ode mnie nie chcieli. Podręcznikowo, w czwartym dniu od przyjazdu do matki dostaję gorączki. Zbijam ją co osiem godzin paracetamolem, a potem już co cztery godziny na przemian paracetamolem i ibuprofenem. Codziennie macham przez okno policjantom na dowód, że się izoluję. Na szczęście w domu jest pulsyksometr, badam saturację, na razie jest niezła: 95-96. Mam nadzieję, że koronawirusa przetrwam jak większość, w warunkach domowych.

Dzwonię do Opola do swojej lekarki z prośbą o zlecenie na test. Zdaję sobie sprawę, że gdyby mi się jednak pogorszyło, bez wyniku testu nikt mi nie pomoże. Wkrótce się przekonam, że z dodatnim testem również to nie będzie takie łatwe.
Wraz z dodatnim wynikiem testu kwarantanna zamienia się w samoizolację. Najgorsze, że gorączka nie ustępuje, za to saturacja spada. Przy 91 dzwonię na pogotowie.

- Nie proszę pana, do takiej saturacji ja nie wyślę do pana zespołu, mamy znacznie poważniejsze przypadki – informuje dyspozytorka pogotowia. Tymczasem wiem, obczytany w sprawach covidowych, że to krytyczny moment, by wezwać pomoc. Dzwonię na prywatny numer do swojej lekarki. Potwierdza, prosi, bym dzwonił na pogotowie jeszcze raz i kategorycznie domagał się przyjazdu karetki. - Wie pan, gdyby pan był w Opolu, to bym pomogła, ale dzieli nas 300 kilometrów...

Inny dyspozytor i inna rozmowa, bez problemu przyjmuje zgłoszenie. Karetka, na dodatek z lekarzem, przyjeżdża po 15 minutach. Badają, dają mi zastrzyk, lekarz też jest zdania, że hospitalizacja nie jest potrzebna.

Dlaczego go puściliście na nogach?

Rano saturacja wynosi już tylko 83 i nie chce być wyższa. Po raz kolejny dzwonię na pogotowie. Przyjeżdża ta sama, co wczoraj ekipa, tyle, że bez medyka. Każą się pakować. Jedziemy na SOR szpitala w Ostrowcu Świętokrzyskim. Drzwi karetki z impetem otwiera lekarz dyżurny w przerobionej masce do nurkowania: - No nie! - wymachuje rękami. - Jak oni nas traktują! Przecież to nie jest szpital covidowy!

Ratownik z karetki stara się mu tłumaczyć, że takie ma zalecenia, by jechać na najbliższy SOR i stamtąd ustalać z koordynatorem, gdzie zawieźć chorego. Lekarz trzaska drzwiami i znika. Pojawia się po kilkunastu minutach: - A pan skąd wie, że jest zakażony? - pyta.

Wiem, bo właśnie pod tym szpitalem w namiocie zrobiłem sobie test i otrzymałem taką informację z trzech źródeł: z sanepidu w Kielcach, w Ostrowcu i z mojej przychodni w Opolu.

- Ja nie mam żadnych śladów w systemie - mówi lekarz. - Czy zgadza się pan na kolejny test?

Zgadzam się, przychodzi ta sama pielęgniarka, która robiła mi test kilka dni wcześniej. Wcale się nie zdziwiłem, że znów jest pozytywny.

Tymczasem stoimy już ze 40 minut, żaden szpital nas nie chce przyjąć. Pielęgniarz z karetki przykręca mi tlen.
- Musimy – wyjaśnia - bo lada chwila nam go w ogóle zabraknie.

Przy karetce w miejsce lekarza pojawia się równie podenerwowany pielęgniarz. Otwiera tylne drzwi.

- O, on nawet nie leży, tylko siedzi – mówi o mnie. - To znaczy, że jeszcze nie umiera.

W tym momencie, co tu kryć, ogarnął mnie totalny wqrw. Oddychało mi się coraz gorzej. Pomyślałem, że jeśli nic nie zrobię, stanę się bohaterem wieczornych serwisów: „Kolejny pacjent umarł w karetce w oczekiwaniu na pomoc”. Postanowiłem wkroczyć na ścieżkę życia, którą niestety wyznaczają u nas znajomości. Dzwonię do starego, ustosunkowanego w Świętokrzyskiem kolegi: - Pomóż, jeśli nie chcesz przeczytać mojej klepsydry.

- Daj mi dziesięć minut - mówi kumpel. Po dziesięciu minutach niemożliwe stało się możliwe.

- Nie wiem jak, ale jedziemy z panem do szpitala w Starachowicach, jednego z najlepszych covidowych u nas – informuje ratownik z karetki. - Ma pan szczęście w tym swoim nieszczęściu...

Przybiega lekarz w masce do nurkowania: - Ja pana bardzo przepraszam, ale naprawdę już nie mam siły funkcjonować w tym chaosie.

W szpitalnej windzie zdejmuję maseczkę, brak mi tchu, nie jestem już w stanie przez nią oddychać. Do łóżka dochodzę na ostatnich nogach, podtrzymywany przez pielęgniarki. Pamiętam kilka pochylonych nade mną twarzy. Zakładają mi jakieś czujniki. I przede wszystkim maskę z tlenem.

- Jak się pan nazywa? - pyta lekarka.

No właśnie, jak ja się nazywam? Rudnik, Rudnik - przypominam sobie.

- A jak ma pan na imię? Nie pamiętam. Słyszę tylko oddalający się głos lekarki, która ruga na odchodnym ratownika z karetki: - Jak mogliście mi tu o własnych siłach doprowadzić na oddział pacjenta z saturacją 70?

Noc na ratunkowym

Oddział ratunkowy to rząd kilkunastu łóżek oddzielonych od siebie kotarami. Kilka łóżek dalej jęczy starsza pani. Mój najbliższy sąsiad pikanie aparatury, do której mnie podłączyli, myli z sygnałem wywoławczym swojej komórki. I za każdym właściwie piknięciem powtarza do telefonu: „Halo, halo, kto mówi? Halo?” Mnie jest w zasadzie wszystko jedno.

Z każdym oddechem tlenem dochodzę jednak do siebie. Odmawiam pieluchy, proszę o kaczkę i basen. Jakoś instynktownie wiem, że muszę jak najwięcej robić wokół siebie sam, bez niczyjej pomocy. Pielucha kojarzy mi się z totalną kapitulacją. Limesem, za którym może być już tylko gorzej. Robią mi tomograf płuc, potem jeszcze jeden, jakby się chcieli upewnić co do diagnozy.
Najgorsza jest noc. Po mnie przywieźli pacjenta, który bez przerwy ściąga tlenową maskę i natychmiast zaczyna się dusić. Pielęgniarka właściwie od niego nie odchodzi, choć czas przebywania w strefie za każeń personel ma przecież wyliczony.

- Ta maska to dla pana lekarstwo, niech pan jej nie zdejmuje, bo się pan udusi - tłumaczy. Gdzieś za dziesiątym razem pacjent wydaje się rozumieć. Pielęgniarka odchodzi, po czym pacjent zrywa maskę. I zaczyna swoją nocną walkę o oddech: yyychchch, tak, jakby podciągał się na drążku z coraz większym wysiłkiem.

Przy kolejnej oddechowej wspinaczce zaczyna wzywać kobietę swojego życia: - Marthhhaaaa!

- Dajesz, dajesz, uda ci się – poznaję głos sekundującej mu starszej pani, która tak bezradnie jęczała jeszcze kilka godzin temu. Teraz jej głos tchnie spokojem, jest jak głos anioła, łagodny, uspokajający, uśmierzający ból.
- Marthhaaa – charczy człowiek bez maski, przy samogłoskach łapiąc niewielkie kęsy powietrza.
- Dobrze – chwali go starsza pani. I tak do kolejnej nocnej wizyty zaniepokojonej pielęgniarki.
W tym czasie budzi się mój sąsiad: Pi, pi, pi, pi. - Halo, halo, kto mówi? Halo, odezwij się, halo.

Mogło być gorzej

Rano wizyta lekarza: - Podejrzewaliśmy u pana zator płuc, na szczęście się nie potwierdziła. Będziemy pana leczyć remdesivirem, to w tej chwili najskuteczniejszy lek przeciwko koronawirusowi. Proszę podpisać zgodę na leczenie. Proszę w ogóle nie zdejmować maseczki tlenowej. W tej chwili każdy oddech tlenem zwiększa pana szansę na wyleczenie. Gdyby pan nie był wstanie skorzystać z basenu lub kaczki, proszę dać znać asystentom.

Daję radę, z wielkim trudem, ale daję. Szybko doceniam fakt, że oba przedmioty asystent ustawił mi na taborecie na wysokości łóżka. Nie miałbym siły, żeby się po nie schylić aż na podłogę. Z rzeczy zaskakujących gwałtownie rośnie mi poziom cukru, do tego stopnia, że lekarze decydują się podawać mi insulinę. Każdy posiłek smakuje mi tak, jakby ktoś na niego wysypał torebkę soli.

Po dwóch dniach lekarka zaordynowała przenosiny z oddziału ratunkowego na dwuosobową salę (pan potrzebuje więcej spokoju). Przenoszą nas wspólnie z Arturem (przejdźmy na ty). Artur jest przedsiębiorcą, ma dwójkę małych dzieci, mówi, że ma dla kogo żyć. Po południu orientujemy się, że znaleźliśmy się tu razem nieprzypadkowo. To po prostu selekcja na OIOM. Pobierają nam krew z tętnic, badając poziom saturacji.

Po dwóch godzinach przychodzi lekarz z wynikami: - O ile u pana – mówi wskazując na mnie – płuca pracują jeszcze resztkami sił, to u pana – zwrócił się do Artura – płuca właściwie nie pracują. Przy maksymalnych przepływach tlenu pana saturacja wynosi 90, dlatego proponujemy panu przenosiny do nas i specjalny hełm, który zagwarantuje panu stuprocentowe przepływy tlenu do płuc. I spokojnie, to nie jest respirator.

Saturacja to teraz parametr numer 1. Pielęgniarki sprawdzają ją trzy razy dziennie, podobnie jak temperaturę i ciśnienie Mimo, że na tlenie, nie jest i u mnie rewelacyjna.

Najgorsze jest to ich milczenie, przede wszystkim lekarzy. Bo milczenie oznacza, że nie ma nic dobrego do przekazania. Czuję się coraz gorzej, zaczynam myśleć, że po prostu umrę. Pielęgniarki nie wiedzą już, gdzie mi wbijać kolejne wenflony, w końcu pozostają żyły na wierzchach dłoni. Dzwonię do żony, informuję gdzie znajdzie najważniejsze dokumenty. Lekarz proponuje wizytę psychologa, po tym, gdy zaniepokojeni budzą mnie podczas nocnej wizyty, a mnie się wydaje, że wiszę przyklejony do sufitu. Dzień później, po tradycyjnym „jak się pan czuje” lekarz informuje: - Podamy panu osocze ozdrowieńca.

Podczas aplikacji co chwila wpada pielęgniarka, monitorując moje samopoczucie. Tak dziwnie jakoś na mnie patrzy, jakby nie wierzyła moim zapewnieniom, że czuję się świetnie. To mnie zaintrygowało do tego stopnia, że włączyłem kamerę w telefonie. Nie poznałem człowieka, spoglądała na mnie wychudzona twarz cała w fioletowych pręgach.

Mimo nie najlepszego samopoczucia, udaje mi się jakoś ogarnąć codzienne czynności. Jem sam nad podłożoną pod talerz tlenową maską. Na szczęście, łóżko mam przy umywalce, mogę się obmyć gąbką. Najpierw twarz i ręce na siedząco w łóżku, potem przerwa na oddychanie w masce, potem korpus, znowu przerwa, na koniec dół. Do mycia zębów muszę jednak stanąć przy umywalce. Na początku cała sztuka polega na tym, by nabrać pasty tylko tyle, ile potrzeba na dwa przeciągnięcia szczoteczką po zębach, Raz, dwa i płukanie – na więcej nie ma siły.

Na łóżko po Arturze przywożą pana Józefa. Pan Józef ma 90 lat i ciągle powtarza, że chce wrócić do żony i córki. W trzecim dniu pan Józef milcząco mi się przygląda od rana, kurczowo trzymając się drabinki, która zabezpiecza go przed wypadnięciem na podłogę. Po obiedzie gwałtownie wstaje, choć podłączony jest drenami. Wzywam pomocy, na szczęście po oddziale kręcą się jeszcze pielęgniarki. Reanimacja nic nie daje. Pan Józef trafia do worka i na ceratową kozetkę na kółkach.

- U nas pacjenci umierają na dwa sposoby – wyjaśnia asystent. - Albo cicho jak myszki, albo zrywają się w ostatnią podróż, tak jak pan Józef...

Kolejna śmierć nadchodzi dzień później, po moich przenosinach do innej sali. Wieczorem przywożą nowego pacjenta z Końskich. Pierwsze, o co pyta - czy oglądamy telewizję. Nie oglądamy, ja leżę jak betka pod tlenem, pan Jarek obok w szóstym tygodniu pobytu jest lepszy, sam oddycha i właściwie czeka z utęsknieniem na wypis.

Nowy wieczorem wzywa pomocy, dzwonię na numer alarmowy pielęgniarek i tłumaczę mu, że to musi potrwać, bo siostry zanim przyjdą, muszą założyć kombinezony. Rano budzimy się, łóżko nowego jest puste. Pan Jarek leży bliżej, zauważa, że nowy leży martwy na podłodze. Spaliśmy i nic nie słyszeliśmy. To był ten drugi rodzaj umierania.

Szpitalne życie

To nieprawda, że covidowi pacjenci całymi dniami leżą sami. Ruch zaczyna się o szóstej rano charakterystycznym chrzęstem kół szpitalnych wózków. To jadą pielęgniarki badające ciśnienie, temperaturę i saturację. Za nimi koleżanka badająca poziom cukru u cukrzyków.

Potem asystenci pomagający ścielić łóżka i kto sobie życzy - w porannej toalecie.

Potem przywożą śniadanie, pomagając w posiłku komu trzeba. Następne wjeżdżają pielęgniarki z lekami, po nich koleżanki wykonujące u pacjentów zlecenia lekarzy. Potem jest lekarska wizyta, jedna z dwóch, trzech w ciągu dnia.

Następnie na oddział ze sprzątającym sprzętem wjeżdżają salowe, potem obiad, kolejne badanie parametrów pacjentów, zabiegi, kolacja, wieczorne parametry. I do tego nocny obchód.

Jest taka zasada, że personel zawsze ma pierwszeństwo. Oni są na oddziale określony wymiar czasu i nie ma tak, że pani pielęgniarka poczeka, bo jej zeszło z innymi pacjentami, a ja akurat jem obiad. Mimo masek już po kilku dniach człowiek rozpoznaje personel, który nim się opiekuje. Po tygodniu rozmawia się z nimi jak z dobrymi znajomymi. Napięta atmosfera jest zawsze tuż przed rutynowymi badaniami personelu na obecność wirusa. Bo różnie to bywa.

Są też całkiem osobiste opowieści. O córce, która mówi, że boi się o matkę, ale przecież ktoś wam pacjentom pomagać musi. Są opowieści o lokalnym ostracyzmie, gdy sklepowa bierze na bok panią pielęgniarkę i prosi ją, by przychodziła na zakupy najlepiej tuż przed zamknięciem, bo klienci ją znają, wiedzą, gdzie pracuje i mają obawy mijając ją w sklepie.

I są szpitalne odgłosy, do których człowiek się przyzwyczaja. Pana z pokoju obok, który zawsze przed śniadaniem jęczy głośno z tęsknoty za domem. I jęki pani w izolatce, niestety z bólu od odleżyn, bo przywieziono ją do szpitala w takim stanie, że oprócz lekarzy powinien się nią zainteresować również prokurator. Albo innej pani z damskiej sali, która na cały oddział wykrzykuje, że mąż ją zdradza i co mu ona zrobi, jak stąd wyjdzie.

Przełom

Po dwóch tygodniach lekarz po badaniu wreszcie się uśmiechnął. I powiedział: - Jest poprawa. Pan należy jednak do tej grupy pacjentów, którzy się podnoszą powoli.

Kolejny tomograf na potwierdzenie tych słów.

I wreszcie od rodziny słowo prawdy: przez pierwsze dni w szpitalu mój stan się pogarszał, leki nie były w stanie zatrzymać wirusa, który pustoszył moje płuca. Miejscowi lekarze byli w stałym kontakcie ze szpitalem pulmonologicznym. Wreszcie się udało.

Pozostajemy na tlenie i czekamy, bo nic innego nie da się zrobić. Spustoszone płuca muszą się zregenerować. Najważniejsze, że już wiadomo: tlen wystarczy, a to oznacza, że nie grozi mi respirator. Od tego momentu minęły jeszcze cztery tygodnie oddychania tylko tlenem. I kolejne pół, gdzie ćwiczyliśmy oddech własny, zanim wypisali mnie do domu.

Samo wyjście to powinna być precyzyjnie opracowana procedura. Widziałem poprzedników, którzy po prostu ubrali się w cywilne ciuchy i wyszli. To duży błąd. Panie pielęgniarki poradziły mi, by po pierwsze zgolić brodę, bo włosy to ulubione siedlisko wirusa.

Szpital opuściłem prosto spod prysznica, w szlafroku. Na dole czekało na mnie przywiezione z domu ubranie. Torba z rzeczami ze szpitala była zawiązana w worku i potem przez miesiąc kwarantannowała w garażu. To, że człowiek nie zaraża, nie znaczy, że nie może wynieść wirusa z oddziału.

Nie mam wątpliwości, że w starachowickim szpitalu uratowali mi życie. Wspaniali fachowcy.

A co do zdrowia, trzy miesiące od czasu wypisu jestem ciągle na etapie rehabilitacji. I gdy beznamiętne ministerialne statystyki informują o kolejnych ozdrowieńcach opuszczających szpitale, to trzeba wiedzieć, że w większości przypadków mówią one o pacjentach podleczonych, a nie wyleczonych całkowicie.

PS. Moja mama, lat 88, wyszła ze szpitala covidowego po dwóch tygodniach, ja po sześciu i pół. Po covidzie nie odczuwa dziś żadnych dolegliwości.

Relację Ryszarda Rudnika spisał Bogusław Mrukot

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Prawda o koronawirusie leży za zamkniętymi drzwiami szpitali covidowych. Ryszard Rudnik: "Covid zabrał mi 20 kg, ale życia nie oddałem" - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska