Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ma na imię Tomek, bo tak miał bohater Alfreda Szklarskiego. I jak on ruszył w daleki świat

Roman Laudański [email protected] tel. 52 32 63 125
Od lewej: Bartosz Malinowski, Tomasz Grzywaczewski i Filip Drożdż. Nieco zarośli po pokonaniu 8 tys. km śladami ucieczki z łagru Witolda Glińskiego
Od lewej: Bartosz Malinowski, Tomasz Grzywaczewski i Filip Drożdż. Nieco zarośli po pokonaniu 8 tys. km śladami ucieczki z łagru Witolda Glińskiego arch. wyprawy Long Walk Plus Expedition
Idąc, płynąc, konno i na rowerach pokonali 8 tysięcy kilometrów przez Syberię, Mongolię, pustynię Gobi i Himalaje. Odtworzyli trasę ucieczki zesłańców z sowieckiego łagru.
Ma na imię Tomek, bo tak miał bohater Alfreda Szklarskiego. I jak on ruszył w daleki świat
arch. wyprawy Long Walk Plus Expedition

(fot. arch. wyprawy Long Walk Plus Expedition)

Pod koniec 2009 roku tata podarował Tomaszowi Grzywaczewskiemu książkę Sławomira Rawicza "Długi marsz". Przeczytał ją w jedną noc.

- Wcześniej interesowałem się tematyką łagrów i zaskoczyło mnie to, że nigdy nie słyszałem o ucieczce Witolda Glińskiego - opowiada Tomasz. - Poszukałem w internecie, najwięcej informacji było anglojęzycznych, także o filmie "Niepokonani" ("The Way Back") Petera Weira. Okazało się, że fascynująca historia polskiego bohatera, pokazująca nasze dzieje z jak najlepszej strony jest w Polsce nieznana! Pomyślałem - czy tylko zagraniczny twórcy mają za nas to opowiadać?! "Opowiedzieli" już historię Enigmy, ale odebrali nam w filmie prawdę o udziale Polaków w rozszyfrowaniu niemieckiej maszyny. Na szczęście w filmie "Niepokonani" Peter Weier oddał Polakom to, co cesarskie.
Tomasz postanowił przywrócić Polakom historię ucieczki z łagru.

- Rodzice byli przestraszeni moim pomysłem, ale imię mam po Tomku Wilmowskim, w którego przygodach zaczytywała się mama w młodości - uśmiecha się.

Tomasz Grzywaczewski studiował wtedy prawo w Łodzi. Równocześnie był dziennikarzem. Spotkał się z Bartoszem Malinowskim, który w 2007 roku przeszedł Łuk Karpat - 2000 kilometrów po górach.

- Zapytałem Bartka, z kim mógłbym pójść śladami Witolda Glińskiego - wspomina Tomasz. - Odpowiedział: idziemy!

Pojawił się sponsor, pieniądze na przygotowanie filmu dokumentalnego z podróży. Musiał iść z nimi kamerzysta.

- Potrzebowaliśmy kogoś, kto wyruszy na pół roku w dzicz, sprawdzi się nie tylko jako kamerzysta, ale i wędrowiec.

Trafili na operatora Filipa Drożdża.

W maju 2010 roku wylądowali na lotnisku w Jakucku. Stąd wyruszyli w trasę, która miała liczyć 7 tys. km. Pokonali ponad osiem tysięcy! W listopadzie dotarli do Kalkuty.

Jakucja jest dziesięciokrotnie większa od Polski, a mieszka tam tylko milion ludzi, z czego 250 tys. w Jakucku - stolicy. Tam można stanąć przed ścianą lasu i pomyśleć, że przejdzie się tysiąc kilometrów i nie spotka po drodze żywego człowieka.

- To przerażało i zachwycało, czysta esencja naszej planety, pierwotna dzikość, którą trudno sobie wyobrazić - przyznaje Tomasz.

W Jakucku pojawił się pierwszy problem. Chcieli ruszyć Leną w kierunku Bajkału. Niestety, rzekę pokrywał gruby lód. Musieli czekać na lepszą pogodę. Kiedy wreszcie wyruszyli, łapali "na stopa" motorówki, barki i najróżniejsze łodzie, żeby tylko pokonać kolejne kilkudziesięciokilometrowe odcinki pomiędzy jakuckimi wsiami.

Do Olekminska dopłynęli m.in. na pokładzie potężnej barki przystosowanej do przewożenia kontenerów (spali w namiocie rozbitym na środku pustej ładowni) oraz statkiem pasażersko-towarowym w towarzystwie strażaków - spadochroniarzy, zrzucanych w tajgę podczas potężnych pożarów.

Co robili w czasie takiej podróży? Pili, zagryzali soloną rybą i słuchali opowieści z tajgi.

W Olekminsku poznali Piotra Gabyszewa, nauczyciela historii i przewodnika, który zaprowadził ich do miejsca, w którym znajdował się jeden z łagrów. Na wielkiej, zarośniętej przez tajgę polanie, nie było już baraków. Jedynym śladem z czasów łagrowej "nieludzkiej ziemi" były kawałki skorodowanych pieców. W środku zimy mrozy dochodzą tam do minus 60 stopni Celsjusza. W takich warunkach, i z takiego miejsca zesłańczej niedoli, w 1941 roku ucieczkę rozpoczęła siedmioosobowa grupa Witolda Glińskiego.

- Następnym etapem podróży był pieszy marsz wzdłuż jeziora Bajkał - wspomina Tomasz Grzywaczewski. - Tysiąc kilometrów przez tajgę w kompletnej dziczy. W Górach Barguzińskich byliśmy oddaleni od najmniejszej wioski o kilkaset kilometrów. Przez ten czas nie widzieliśmy żadnych śladów człowieka, nawet najmniejszej ścieżki. Gdyby w tym czasie coś nam się stało, to szanse wyciągnięcia nas z tajgi byłyby znikome. Co prawda mieliśmy ze sobą telefon satelitarny, ale do kogo mielibyśmy dzwonić?

Zaczęli głodować. Pojawił się strach, ale nie ten paraliżujący, a mobilizujący do przeżycia.

Zabrali ze sobą zapas "suchej" żywności, z której korzystali w tajdze lub na płaskowyżu tybetańskim. Natomiast przy kontakcie nawet z najmniejszą "cywilizacją", korzystali z gościny miejscowych. - Przez pół roku zdarzyły się nam tylko dwie nieprzyjemne sytuacje z miejscowymi; gościnność i życzliwość tamtejszej ludności bardzo nas zaskoczyła - dodaje Tomasz. - Bez nich nie przebylibyśmy tej trasy. Jeśli tylko trafialiśmy do wioski, to mieliśmy gdzie spać, co jeść i każdy nam pomagał.

W tajdze zatrzymała ich na cztery dni rzeka Tampuda.

- Przewodnicy odradzili nam zabranie lin alpinistycznych i to był błąd - wspominają. - Tampuda okazała się dramatycznie rwącą rzeką szerokości 30-40 metrów. Prąd ścinał z nóg. Żadnego mostu. Do najbliższej wioski 250 km. Za nami dzicz.

Usiłowali zbudować przeprawę ścinając wielkie drzewa. Wszystkie porwał prąd. Filip (kamerzysta) uczepił się "na misia" kawałka drewna, Bartek z Tomkiem asekurowali go ka-wałkami sznurka wzmacnianego sznurowadłami i linkami namiotowymi. Dopiero kiedy zniosło go na drugi brzeg - założyli sznurkową windę linową i na uprzęży zrobionej z pasków - przeprawili się na drugi brzeg.

- To był najbardziej dramatyczny moment - przyznaje Tomasz. - Rzeka potrafi być ogromnym problemem.

Dalej 300 km rajdu konnego przez północną Mongolię. Pustynia Gobi, którą pokonali na rowerach. Z północnych Chin, nadal rowerami, wyruszyli do Tybetu i przez Himalaje dotarli do Indii. Tomasz opowiada, że przygotowanie takiej wyprawy powinno zająć rok, a oni zdążyli pospinać wszystko w cztery miesiące. Nieśli 30-kilogramowe plecaki (najwięcej miejsca zajmował sprzęt filmowy, fotograficzny, panele słoneczne). W Mongolii mieli przewodnika zajmującego się końmi. Na pustyni towarzyszył im samochód wiozący wodę.

- Na granicy chińsko-mongolskiej są tylko dwa przejścia graniczne otwarte dla obcokrajowców, każde znajdowało się 1,2 tys. km od naszej trasy.

Przewidywania były słuszne. 50 km od granicy burza piaskowa pokryła wszystko. Miejscowi uprzedzili ich, że na przejście granicy w tym miejscu nie mają co liczyć. Musieli wsiąść w samochód i dojechać kawał drogi do przejścia. Na odcinku z Lassy do Katmandu w dwóch rowerach popękały ramy. Pierwszy (oczywiście chiński) rower pospawali po 20 km, drugi - po 250 km. - Ramę związałem sznurkami i prętami, jakoś się to trzymało - przypomina Tomasz.

- Przed ekspedycja polecieliśmy do Witolda Glińskiego, który mieszka do dziś w Wielkiej Brytanii - opowiada Tomasz. - Okazało się, że byliśmy pierwszymi polskimi dziennikarzami, którzy się z nim spotkali! Opowiedział nam swoją historię i dawał praktyczne rady, jak przeżyć taką podróż.

Najbardziej przypadły im do gustu słowa Glińskiego: musisz uciekać własną drogą. - Co oznaczało, że musimy myśleć i działać sami - mówią. - Bolało go, że w filmie "Niepokonani" nie znalazło się jego nazwisko, ale to jest równy gość, który swoje zrobił i normalnie żyje, chociaż było to najwyższej klasy bohaterstwo.

Najbardziej dramatycznym momentem ucieczki z 1941 roku była pustynia Gobi. To kamienista równina ciągnąca się przez dziesiątki, setki kilometrów. 70 lat temu pochowali na niej dwóch swoich, a sam Gliński wątpił, czy uda im się ją pokonać. Uciekinierzy pokonywali dziennie ok. 40 km. Uczestnicy wyprawy po latach - ok. 25-30 km z plecakami. Kiedy Tomasz, Bartosz i Filip dotarli wreszcie do Ułan Ude - stolicy Buriacji - troskliwie zajęła się nimi Maria Iwanowa, prezes Stowarzyszenia "Nadzieja". Odkarmiła ich, pielęgnowała - wręcz przywróciła do dalszej trasy.

- Po powrocie do kraju przekonałem się, że moi rodzice byli szczęśliwi, że zrobiłem coś, o czym marzyłem - uśmiecha się Tomasz Grzywaczewski. - Mama i tata skończyli prawo, choć ojciec do dziś uważa, że prawo jest najnudniejszą rzeczą na świecie. Ja również studiowałem prawo, ale to nie była droga, którą chciałem iść przez życie.

Tomasz Grzywaczewski z podróżnikiem Jackiem Pałkiewiczem i Marcinem Mamoniem, dokumentalistą wojennym chce teraz zająć się serialem dokumentalno-przygodowym pt.: "Polskie opisanie świata", o wielkich polskich podróżnikach i awanturnikach, którzy zmieniali świat i bardziej są znani na obczyźnie niż w kraju.

- Warto było pokonać tę drogę, by przypomnieć historię Witolda Glińskiego i pozostałych uciekinierów - mówi Tomasz. - Udowodniliśmy, że o historii można mówić w pasjonujący sposób, a patriotyzm wcale nie jest passe. Warto angażować się w projekty pokazujące Polskę i Polaków z jak najlepszej strony.
Przeżyli również fantastyczną przygodę, zdobyli doświadczenie, nabrali siły i wiary w to, że można zrobić coś, co wydaje się niemożliwe.

Spotkanie z Tomaszem Grzywaczewskim i Bartoszem Malinowskim odbyło się w ramach 1. Bydgoskiego Festiwalu "Podróżnicy" zorganizowanego przez WSG.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska