Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jej marzenie o powrocie do rodzinnego domu kosztowało ich 150 tysięcy złotych

TEKST i FOT. MARIETTA CHOJNACKA [email protected]
Danuta Bothe-Kłosowska i Stefan Kłosowski bardzo się cieszą, że wreszcie mogą teraz mieszkać w Trzcianach w rodzinnym domu
Danuta Bothe-Kłosowska i Stefan Kłosowski bardzo się cieszą, że wreszcie mogą teraz mieszkać w Trzcianach w rodzinnym domu
Trzy klamki, tyleż okien i trochę dębowych klepek z 1904 r. kupionych w Neuestadt, czyli w dzisiejszym Wejherowie. Tyle po 60 latach wygnania znalazła w rodzinnym domu Danuta Bothe-Kłosowska.

Choć oboje z mężem są już grubo po siedemdziesiątce, wreszcie mogli zakasać rękawy i kuć, wyburzać i przywracać. Z klitek w Trzcianach, powiat sępoleński, które w dawnym dworze Bothów wydzielił pegeer, wyłania się dawny układ. Na szczęście Danuta ma go w głowie, bo klitki trzeba było przerobić na pokoje. A Stefan słucha i doradza. Danuta mówi, że tu były drzwi, a majstry z niedowierzaniem kują. I co? Widać, że były. Furami wywozili butelki, szmaty i inne śmieci. Po wymianie wszystkich przewodów i rur, naprawie dachu i kominów ciągle są na parterze. I tak pokój po pokoju.

Stefan rozumie

Gdyby nie Stefan - obywatel Wolnego Miasta Gdańska, absolwent polskiego gimnazjum w Gdańsku i Kaszuba - Danuta nie odważyłaby się. Choć z tęsknoty za Trzcianami potrafiła jechać kilkaset kilometrów, żeby z daleka popatrzeć. Zaharowują się i dobrze im z tym, bo lampa z holu, którą nie wiadomo po co zabrał ojciec na wojenną tułaczkę, zapominając o bardziej wartościowych rzeczach, wisi na swoim miejscu. Przejechała pół Polski, aby wrócić po 60 latach do Trzcian. Ze ścian na meble z epoki wczesnego Gierka spoglądają z powiększonych fotografii dziadkowie i babcie. Od mebli ważniejsze, co ich Danusia tu wyczynia. Na cmentarzyku Bothów już jest porządek. Ocalałe nagrobki wróciły na miejsce, a pozostałych przodków sama powypisywała na betonowych tabliczkach.
Jak dwoje poważnych naukowców od spawalnictwa mogło rzucić Trójmiasto i wszystkie pieniądze wrzucić w ruinę? - Ano serce nie sługa - mówi Danuta Bothe-Kłosowska. - Jak tylko Wałęsa zaczął o reprywatyzacji, to pomyślałam, że wrócę na swoje. Nie odzyskałam, a kupiłam. Mam żal, że własny dom musiałam od państwa kupić. Nie chciałam ziemi i budynków gospodarskich, tylko domu, w którym się urodziłam. Cóż, marzenia bywają kosztowne. To kosztowało 150 tys. zł.
Czy można sobie wyobrazić, że przez pół wieku ma się zakaz zbliżania do swojego domu? To przytrafiło się rodzinie Bothe. W Trzcianach wiedzą, że to porządni ludzie. Przed pierwszą wojną światową Hermann Bothe był szefem rolnictwa na cały powiat złotowski. Po odzyskaniu niepodległości jego syn Benon - prawnik i filozof, stracił część majątku i jego sąsiadami zostali Polacy, którzy tu dostali słynne w latach międzywojennych poniatówki, czyli gospodarstwa z parcelacji.
Benon Bothe nie czuł się Niemcem. Przyjął polskie obywatelstwo i to nie na pokaz. Hrabia Bniński znalazł mu żonę Polkę Annę Kubiak z Wielkopolski. I tak sobie żyli z dwojgiem dzieci w najbardziej zniemczonym powiecie w II Rzeczpospolitej, aż wkroczyli Niemcy. - Miałam ledwo dziewięć lat, gdy nas Niemcy całą rodziną wywieźli do Runowa - wspomina Danuta. - Hitlerowcy ojca mieli na liście wrogów Rzeszy. Z kilkoma tobołkami rodzice trafili do majątku jako robotnicy rolni.
W 1941 roku odezwała się schizofrenia Benona. Wyzwał majstra i właściciel Runowa odesłał go do słynnego i dziś psychiatryka w Kodzborowie.- Po paru tygodniach przyszedł telegram, że ojciec zmarł na udar serca - opowiada. - Po wojnie już wiedzieliśmy, co hitlerowcy robili z chorymi. Po śmierci mamy przeprowadziłam ekshumację i pochowałam ich na cmentarzu katedralnym w Oliwie.
Wdowa dalej pracowała w polu w Runowie. Danuta była w banku w Więcborku od palenia w piecach i amerykanki, czyli prowadzenia najprostszej księgowości. Jej brat Bronisław wywinął się od okopów, pracując w tartaku.
Wojna się skończyła. Wszyscy Polacy wracali na swoje. - Naczelnik Urzędu Bezpieczeństwa z Więcborka kazał zabrać torby i wsiąść na furmankę - mówi. - Dobitnie powiedział, że mamy jechać na dziki zachód, na Ziemie Odzyskane, bo tu nam nie wolno być.
I choć potem więcborczanie tego ubeka zdemaskowali jako koncentracyjnego kapo, zakaz wstępu do Trzcian obowiązywał. Polanowo, Słupsk, a potem Trójmiasto - takie były przystanki rodziny Bothe. - Mama była mocna duchem, ale zaniemogła na oczy, potem na serce. Brat prowadził własne życie, założył rodzinę, też przeniósł się do Trójmiasta - dodaje Danuta.
O Trzcianach wszyscy woleli zapomnieć. Tu i teraz było ważniejsze. Wspominanie było niebezpieczne i szkodziło maminemu sercu. Danuta pracowała na utrzymanie mamy i swoje, ale też uczyła się. Twierdzi, że ma chyba ze sto zawodów. Córka obszarnika musiała fortelami wymuszać zgodę na naukę, więc chwytała się wszystkiego. Po kursach na sekretarkę, kreślarskich i technikum budowlanym dyplom przodownika nauki dał jej przepustkę na studia inżynierskie. Tak trafiła do katedry spawalnictwa Politechniki Gdańskiej, w której poznała przyszłego męża Stefana Kłosowskiego. - Na miłość nie miałam czasu, ale jakoś podołałam z nauką i pracą - wspomina. - Mama zamieniła mieszkanie i już byłyśmy znowu razem w Sopocie.

Dacza Stalina

Po cichu obie chciały do Trzcian. - Pierwszy raz pojechałam skuterem - opowiada. - Mama wytrzymała dzielnie całą podróż z Wybrzeża. Z daleka patrzyłyśmy na dom, zrobiłam kilka zdjęć. Potem za Gierka, już po śmierci mamy, maluszkiem przyjechałam ze swoją rodziną. Przeżyliśmy szok. Betonowa nadbudówka, klitki dla jedenastu rodzin, zdewastowany park, a do tego ta elewacja. Dom wyglądał jak dacza Stalina - zielony z rudymi wykończeniami. Do środka nie weszliśmy, ale małemu synowi kazałam patrzeć i zapamiętać. Obiecał, że zapamięta i choć teraz jest daleko poza Polską, wie, że tu w razie czego jest jego dom.
Potem Stocznia Szczecińska potrzebowała inżynierów do spawalnictwa i wraz z mężem pojechali na tamtejszej politechnice tworzyć wydział. W Szczecinie zastała ich emerytura.
I nagle przyszła wolna Polska z obietnicą sprawiedliwości dziejowej. Kłosowcy wiedzieli już, że z ustawy reprywatyzacyjnej nic nie będzie, więc molestowali Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa w Warszawie i Bydgoszczy. - Targowaliśmy się, ale 150 tys. zł za dom musieliśmy dać - mówi Stefan. - Za ruinę. Cóż, dla nas była ona bezcenna. I od sześciu lat nasze emeryturki lokujemy w te mury. I to jest pełnia życia. Choroby robią swoje, ale się nie poddajemy. Na długie lata mamy tu huk roboty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska