Jan Raszeja
Aktualizacja:
Najważniejszym wydarzeniem wiecującej warszawskiej soboty było potwierdzenie przez Jarosława Kaczyńskiego nieoficjalnej informacji, że na placu Defilad jest Polska. Oświadczenie zostało z ulgą przyjęte przez zgromadzonych przyjezdnych z Uzbekistanu. W nagrodę odśpiewali premierowi "Sto lat".
(Nieco wcześniej przewodniczący PO Donald Tusk zapewniał, że Polska mieści się na placu Zamkowym, ale nie robiłbym z tego problemu. Przynajmniej Polski nam nie brakuje, a z jednej do drugiej tylko trzy przystanki autobusem).
Zresztą, w porównaniu ze stoczniowym występem, Jarosław Kaczyński przeszedł metamorfozę, przemieniając się w gołębia z gatunku pokojowych.
Za to liderzy manifestacji wędrownych zachowali się przewidywalnie, czyli Tusk bez krawata mówił to samo co Tusk z krawatem, a Giertych sobotni różnił się od Giertycha czwartkowego jedynie białą różą. Pierwszy był za wcześniejszymi wyborami, po których będzie lepiej, drugi oczywiście przeciw nim oraz Balcerowiczowi, który chociaż odchodzi, to musi odejść i będzie lepiej.
Było sennie, nudno i spokojniej niż podczas leżakowania pensjonariuszy przedszkola "Muchomorek". Oglądający telewizyjną relację górnicy, którzy od czasu do czasu wpadają do stolicy, aby podyskutować z władzą, ciągle nie mogą wyjść z szoku. Policjanci, aby nie zasnąć na stojąco, zatrzymali osobnika z jajkami. Tylko je niósł, nieszczęsny miłośnik nabiału.
Najwięcej emocji wzbudziła liczba uczestników festynów, która nieprzerwanie rośnie. Tuż po zakończeniu manifestowania było ich 20 tysięcy, a wczoraj już dwa razy więcej. Myślę, że tendencja wzrostowa się utrzyma, bo istnieje niemałe pole manewru; w końcu jest nas 38 milionów.
Minus rodacy kolonizujący akurat Anglię i Irlandię.
Czytaj treści premium w Gazecie Pomorskiej Plus
Nielimitowany dostęp do wszystkich treści, bez inwazyjnych reklam.