MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Każdy ma swoje pięć minut

Rozmawiała Agnieszka Domka
Rozmowa z KAROLEM STRASBURGEREM, aktorem prowadzącym teleturniej "Familiada"

     - Najpierw studiował pan w szkole morskiej w Szczecinie, później w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie... Co spowodowało, że Karol Strasburger rzucił morze dla aktorstwa?
     - Przypadek. W szkole morskiej poznałem narzeczoną mojego kolegi z roku. Studiowała w PWST. Zrobiła na mnie duże wrażenie. Zaprzyjaźniłem się z tą dziewczyną i - zwyczajnie - uległem jej namowom o przeniesieniu się do Warszawy. Dziś ona nie pracuje w zawodzie, wyjechała za granicę. A ja ciągle gram...
     - Po drodze były też inne uczelnie...
     - Swego czasu byłem tak zwanym wiecznym studentem. Otarłem się o Politechnikę i Akademię Wychowania Fizycznego. Z tej ostatniej pozostało mi zamiłowanie do różnych dyscyplin sportowych. Trenowałem gimnastykę sportową, nadal uprawiam tenis ziemny, windsurfing, pływanie - wkrótce jadę na mistrzostwa świata aktorów w pływaniu. Uczestniczę w wyścigach konnych, niedawno zwyciężyłem na Służewcu. Z przyjaciółmi gramy w hokeja na rolkach. Ale najlepiej wychodzi mi jazda na nartach, to moja koronna dyscyplina. Cieszę się, że wreszcie nadeszły czasy przychylne dla sportu. W wolnej chwili człowiek wsiada na rower czy idzie na basen.
     - Pamięta pan uczucia, jakie towarzyszyły pierwszej roli - Siwego w filmie "Kolumbowie", którego premiera odbyła się w 1967 roku? Uwierzył Pan wtedy w swój sukces?
     - W "Kolumbach" grałem jeszcze na studiach. Widząc siebie pierwszy raz na ekranie, czułem się ogromnie zawiedziony. W szkole nie uczono nas samouwielbienia, więc**patrzyłem na Strasburgera w pełni krytycznie. Widząc Siwego myślałem: to nie ja, to on. Do dziś w ten sposób komentuję swoje role i... nadal jestem niezadowolony. Kiedy stawiałem pierwsze kroki w tym zawodzie, nie było kamer video. Teraz początkujący aktorzy mają zupełnie inny start. Są obyci z kamerą i, niestety, często zachwycają się sobą, zamiast skoncentrować się na pracy, która często z prawdziwym aktorstwem ma niewiele wspólnego.
     
- Prawdziwa kariera przyszła w 1972 roku wraz z główną rolą w "Agencie nr 1"...
     - Dała mi popularność i sporo wyróżnień. Ten film był dla mnie doskonałą szkołą filmową. Z takim doświadczeniem łatwiej się przebić. Dlatego mam wyjątkową słabość do tego filmu.
     
- Trzy lata później drugoplanowa rola Józefa Toliboskiego, niespełnionej miłości Barbary Niechcic w "Nocach i dniach" Jerzego Antczaka, stała się symbolem polskiego filmowego romantyzmu. Spodziewał się pan?
     - Zupełnie zaskoczył mnie sukces Toliboskiego. Ale "Noce i dnie" to przecież klasyka. W filmie wszystko było dopięte na ostatni guzik, a Jurek Antczak kochał wszystkich aktorów. Pamiętam, jak sam kładł mi dywany, żebym mógł po nich lekko stąpać. Proszę sobie wyobrazić, że rozkładał mi dywany w wiejskiej chałupie, oczywiście nie uchwyciła ich kamera. Granie u tego reżysera, to dla każdego aktora wielkie wyróżnienie.
     
- Dużo mówi się o tak zwanych układach i układzikach w środowisku aktorskim. O dobrej roli decydują znajomości, a nowym osobom trudno się przebić...
     - Oczywiście, kto lepiej zna ludzi, którzy liczą się w branży, ten gra! Tylko, że w końcu wychodzi szydło z worka. Albo aktor się ludziom spodoba, albo nie. Jeżeli ktoś zaczyna promować siebie, a źle mówić o innych - tak, niestety, często się dzieje - to niebezpieczna maniera. Taka osoba wcześniej czy później przegrywa. Jeśli natomiast reżyser zwyczajnie kupi sobie aktora, daje o sobie złe świadectwo.
     
- Jak ma się aktorstwo do prowadzenia teleturnieju? **
     - Na początku aktorzy, którzy prowadzą teleturnieje, zaczynają grać rolę prowadzących. Ja też tak próbowałem. Tymczasem jedno i drugie to zupełnie coś innego. W teleturnieju trzeba być sobą od początku do końca, ze wszystkimi wadami. I nie wstydzić się ich. Ludzie mówią: "Miał swoje pięć minut. Teraz prowadzi teleturniej, bo pewnie nie ma nic innego do roboty". Każdy ma swoje pięć minut. A prowadzenie teleturnieju to naprawdę bardzo ciężki kawałek chleba. Nie uczę się przecież roli na pamięć, muszę być spontaniczny. Jestem zarówno reżyserem, jak i prowadzącym. "Familiada" to najstarszy teleturniej, więc nie miałem od kogo się uczyć. Pierwszy również zacząłem mówić do uczestników na "ty".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska