MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Białe będzie różowe

Rozmawiała Joanna Grzegorzewska
Rozmowa z ANDRZEJEM FIDYKIEM, dokumentalistą, szefem Redakcji Filmów Dokumentalnych TVP1

     - Ostatni pana film "Taniec trzcin", wyemitowany niedawno w "jedynce", to opowieść o najmniejszym państwie w Afryce, umierającym na AIDS. Mało kto słyszał o Suazi, jak pan tam trafił?
     - Robiłem filmy w przeróżnych częściach świata, ale w Afryce nigdy nie byłem. Postanowiłem więc znaleźć władcę absolutnego jakiegoś państwa, bo taki temat mnie pociągał. Spotkałem się z Wojtkiem Jagielskim, zapytałem, czy nie zna takiego monarchy, a on mówi: znam, byłem w zeszłym roku na urodzinach króla Suazi. Pierwszy raz w życiu usłyszałem słowo Suazi! I tak się zaczęło.
     - Zaczęło się dobrze, ale mogło się w ogóle nie zakończyć. Tematem przewodnim "Tańca trzcin" nie jest władza absolutna.
     - Marzył mi się film o mechanizmach funkcjonowania władzy absolutnej oglądanej z bliska. Musiałem mieć na to zgodę i z tym były największe problemy. Aż pojawił się w Suazi nowy, światły minister turystyki - socjolog, którego król ściągnął ze Stanów. Minister uznał, że jeśli powstanie film o dobrym królu, szczęśliwym narodzie, taki trochę bajkowy, będzie to w interesie Suazi ze względu na turystykę. Zagwarantował, że moja ekipa będzie mogła być z królem przez dwa tygodnie od rana do wieczora! Niestety, kiedy poleciałem do Suazi, okazało się, że minister ciężko zachorował i zmarł. Byłem więc w ciekawym kraju, miałem dobry pomysł na film, którego nie mogłem robić.
     - I jak pan wybrnął?
     - Król był niedostępny. Dawałem nawet łapówki jego siostrom, ale to było jak grochem o ścianę. Po tygodniu stwierdziłem, że muszę robić zupełnie inny film. Na szczęście miałem w perspektywie imprezę - taniec trzcin, podczas którego młode dziewczyny z Suazi tańczą przed królem, aby ten mógł wybrać jedną z nich na kochankę lub kolejną żonę. Początkowo miało to być w miarę atrakcyjne tło dla reszty filmu. O kwestii AIDS chciałem tylko wspomnieć, bo znałem skalę problemu. Wyszło coś zupełnie innego. Temat kraju umierającego na AIDS - stał się myślą przewodnią filmu. Radośnie umierającego. A wywiad z królem mam tylko w jednej scenie. Jedno ujęcie, jedno pytanie.
     - Które brzmiało: jeśli mężczyźni mogą mieć kilka żon, to dlaczego kobiety nie mogą mieć kilku mężów? Król tylko się roześmiał. To zobaczyliśmy, ale czy była to cała odpowiedź?
     - Tak. To było jedno ujęcie, nie cięte. Tylko śmiech, bo pytanie było dla niego absurdalne. Poligamia po prostu jest i już. Jak inne normalne rzeczy. Ale miałem też inne pytania, które wydawały mi się sprytne i podstępne. Król na wszystkie odpowiadał na okrągło. Widać, przygotowany był do rozmów z dziennikarzami lepiej niż ja z królami. Nie mogłem nic od niego wyciągnąć. Czułem, że taśma idzie z kamery prosto do śmietnika.
     - A problem AIDS, padło takie hasło? W "Tańcu trzcin" czarownik twierdzi przecież, a tubylcy śpiewają, że prezerwatywy roznoszą AIDS...
     - ...i dopóki nie było prezerwatyw nie było AIDS. I, jak się okazało, jest to ulubiona piosenka króla! Pytam więc: jak to jest Wasza Wysokość, prezerwatywy roznoszą AIDS czy nie roznoszą? A król mi na to, że AIDS jest wielkim problemem południowej części Afryki, trzeba z tym walczyć... I tak było ze wszystkimi pytaniami. To jedno, o poligamię, wymyśliłem rzutem na taśmę.
     - A można było załamać ręce, zzielenieć ze złości i wyjechać albo...
     - Być jak najbardziej otwartym na wszystko, co się dzieje. Bo film robi się w pewnym sensie sam, niesie w którąś stronę. Na zdjęciach są emocje, są nerwy, czasami im się ulega, co może spowodować, że zabrnie się w ślepy zaułek. Albo: mam pełną dokumentację, wiem jacy będą bohaterowie, co mniej więcej może się zdarzyć, a tu dochodzi nowy element i jeszcze jeden. Co zrobić? Codziennie modyfikować scenariusz.
     - A efekt będzie piorunujący. Coś jeszcze jednak trzeba dorzucić do kotła, żeby potrawa była pikantniejsza. Znawcy twierdzą, że jest pan w branży jedną z nielicznych osób, która wie co.
     - Moja siła polega na tym, że to, co podoba się mnie, podoba się ludziom.**Wiem więc, że najważniejsza jest umiejętność opowiadania i dobra historia. Najlepszy operator, najlepszy aktor nie nadrobi źle opowiedzianej historii.
     
- Zbytnie fabularyzowanie nie podważa wiarygodności dokumentu? Weźmy scenę z "Kiniarzy...". Słyszę - afera, pan Battu jest wkurzony na swojego pracownika, widzę tylko człowieka recytującego swoją kwestię. Zastanawiam się, czy bohaterowie tacy są, czy takimi kazano im być? A to przecież dokument!
     - To nie tak. Właściciel kina objazdowego - pan Battu - i jego pracownik Mama kłócili się bez przerwy. Mama ciągle pił. Zaplanowaliśmy więc sobie, że rano pojedziemy z nimi, gdziekolwiek chcą i niech się kłócą tam na jakiś temat, a my to sfilmujemy. O piątej rano okazało się, że Mama jest tak pijany, że nie może nawet chodzić. Ktoś zaniósł go więc na plażę, posadził w łódce, przyprowadził pana Battu i w ten sposób zrodził się naturalny temat do kłótni. Tak się po prostu robi: zawsze wszystko musi być w jakiś sposób przygotowane.
     -
A obiektywizm?
     - Nie ma obiektywnego dokumentu. Jeżeli film dokumentalny ma być jakimś dziełem, a nie zapisem - musi być subiektywny. Filmowiec powinien ogarnąć materię, która go interesuje i zrozumieć, co tu jest kinem, co jest ważne, co chce powiedzieć. A potem, poprzez świadków, swoje wrażenia przenieść na widza. Przetrawić wszystko w sobie i znaleźć metodę, żeby w sposób dokumentalny do widza dotarło to, co twórca chce, żeby dotarło.
     
- Dokumenty lat 50. i 60. były jednak inne...
     - Filmy inaczej wyglądają, ale robione są tak samo.
     
- A słynna "szkoła Fidyka"?
     - Na pewno starałem się nadać jedną rzecz dokumentom, na które mam wpływ, czyli także na te, które zamawiam. Mają być ciekawe.
     
- To znaczy jakie?
     - Nie mają być przeznaczone dla wąskiego kręgu odbiorców. Ma to być takie dzieło, które ogląda się tak dobrze, jak film fabularny. Na tyle atrakcyjne, żeby chciało się na nie po prostu patrzeć. A przy okazji niech będą to filmy mądre i ważne. Taki polski dokument chciałem stworzyć, i udało mi się. Dzisiaj chyba już nikt nie pamięta, że film dokumentalny kojarzył się kiedyś z czymś bardzo nudnym, że kiedyś widzowie nie wiedzieli, co to jest dokument.
     
- Widz masowy to niżej postawiona poprzeczka.
     - Chyba wyżej?
     
- Telewidzowie kochają show, teleturnieje, seriale. Czy takim widzom stawia się wysoką poprzeczkę?
     - Mam olbrzymi szacunek dla widza. Jeśli kręcę nie za swoje pieniądze film, który potem mogą oglądać miliony ludzi w Polsce, to muszę zrobić wszystko, żeby oni chcieli go obejrzeć. I nie chodzi o to, by robić coś pod publiczkę. Staram się tylko wycisnąć taki poziom z filmu, żeby po obejrzeniu zadowolony był każdy. Zdarza się, że powody tego zadowolenia są różne. Ktoś bardziej inteligentny i wrażliwy dopatrzy się czegoś zupełnie innego niż człowiek mniej wrażliwy. Film musi przyciągać. Mój widz, to jest taki gość, który siada przed telewizorem i skacze z kanału na kanał. Jeśli zatrzyma się na chwilę na kanale z moim filmem, a zaraz potem wyłączy go, oznacza to, że nie warto było wydać pieniędzy na to dzieło, że film nie był atrakcyjny.
     
- Niespodziewane zbiegi okoliczności, które podnoszą tę atrakcyjność, wyjątkowo kochają Fidyka. Jeden z pana bohaterów, na przykład, spada z drabiny. Dla filmu jest to sytuacja idealna: pracownik poturbowanego może zrealizować jego marzenie - pojechać z filmem tam, gdzie kino jeszcze nie dotarło. Jest dramatycznie i ciekawie.
     - W konsekwencji to wydarzenie okazało się dobre, ale mogło się źle skończyć. Życie bohatera wisiało na włosku, bo to był bardzo poważny i prawdziwy wypadek. Gdyby zmarł - hinduska część ekipy zlinczowałaby nas. Wypadek wydarzył się w osiedlu trędowatych. A to dla Hindusów jest miejsce przeklęte. Pokaz filmowy, który tam mieli zrobić, był naszą inicjatywą. I za to właśnie by nas zlinczowali.
     
- Szykował się pan do ucieczki?
     - Nie, ale ksiądz Żelazek, Polak, który opiekował się tymi trędowatymi (są starania, żeby dostał pokojową nagrodę Nobla), kiedy zabrano pana Battu do szpitala, zaprosił nas na wino mszalne. Dla ukojenia nerwów. No i wypiliśmy tego wina... sporo. Ale oczywiście od razu wiedziałem, że jeśli nie wydarzy się nic tragicznego, to wykorzystamy ten wypadek dla dobra filmu.
     -
Ale tragiczne wydarzenie w Rio de Janeiro, kiedy kręcił pan film "Karnawał - największe party świata", chciał pan wykorzystać. Spaliła się pracownia, w której mistrz krawiectwa Loya szył stroje karnawałowe. Człowiekowi zawalił się świat, a pan namawiał go, żeby stanął przed kamerą. Proponował mu pan nawet pieniądze....
     - Rozsypał mi się pomysł na głównego bohatera, którym miał być jeden z bossów mafii. Prawnicy zabronili kontaktować się z mediami, a ja wymyśliłem sobie, że będziemy z kamerą w jego więziennej celi i będziemy filmować, jak przez telefon komórkowy steruje przygotowaniami do karnawału. Głuchoniemej dziewczyny, która potem stała się narratorką - to był odlotowy pomysł: narracja w języku migowym! - jeszcze nie znałem. No więc, kiedy wydarzyła się ta tragedia, chciałem, żeby to on był bohaterem. Kamera pokazałaby, że pan Loya przeżył dramat życia, a mimo to poszedł na paradę. Albo że właśnie przez to, że spalił mu się dobytek całego życia, pierwszy raz w życiu nie wziął udziału w karnawale. Ale on nie chciał z nami rozmawiać. Siedział w domu i tylko płakał.
     
- I nie miał pan oporów, żeby go namawiać na występ przed kamerą w takiej chwili?
     - Nie, film zyskałby, a my byśmy mu tylko pomogli.
     
- Pomogli? Jak?
     - Nie siedziałby i nie płakał. Zająłby się czymś. Zapłacilibyśmy mu, co zrekompensowałoby mu trochę straty, które poniósł. Bo w zasadzie stracił wszystko. Uważam, że jest tylko jedna zasada moralna w tej branży: nikomu nie robić krzywdy. Filmując pana Loya, nie skrzywdzilibyśmy go.
     
- Podobno nie chce się panu już robić filmów?
     - Coraz mniej. Nie jestem już w stanie siedzieć tygodniami przy montażu. Tyle ciekawych rzeczy dzieje się na świecie... Kiedyś lubiłem siedzieć i dłubać, w przerwie wyjść z psem i znów wracać do roboty. Teraz czuję się przy montażu jak w więzieniu. A już taką katorgę przeżyłem podczas montowania "Tańca trzcin", że postanowiłem: to już ostatni film. Ale ciągle jestem szefem Redakcji Filmów Dokumentalnych.
     
- A dlaczego nie robi pan filmów o Polsce? Oprócz debiutanckich "Idzie Grześ przez wieś" i "Prezydenta", oczywiście.
     - Z dwóch powodów. Po pierwsze, lubię robić filmy za granicą. Lubię gdzieś tam na końcu świata znaleźć temat, nauczyć się go dobrze, stać się najlepszym specjalistą w wycineczku, który mnie interesuje. A ta cała działalność organizacyjna: trzeba wszystko uruchomić, znaleźć pieniądze, zorganizować... Potem wyjeżdżam i mam przygody! Chociażby ta wyprawa po Indiach. Jako młody chłopak przeczytałem przygody "Tomka..." Szklarskiego. O takiej podróży można sobie tylko marzyć, prawda? I proszę - pojechałem. Z kinem objazdowym pana Battu objechałem najciekawsze zakątki Indii! Poza tym mam czyste sumienie - w mojej redakcji powstają filmy o Polsce i to dobre.
     
- Filmy Ewy Borzęckiej na przykład?
     - Tak. Borzęcka w życiu nie pojechałaby do Indii, bo ona lubi dłubać w tym, w czym dłubie tu na miejscu. Każdy robi więc to, co lubi. I to nie jest złe. Po drugie - dobrze wychodzą mi filmy, w których mam neutralny stosunek do materii. Jadąc do Brazylii chociażby, interesuje mnie tylko jakość filmu. Jeśli założyłem, że coś będzie białe, a potem okazuje się, że dla dobra filmu lepiej stanie się, jeśli będzie różowe - robię to i nie mam żadnych dylematów. W Polsce miałbym prawdopodobnie z tym problem. Śmiertelnie boję się sytuacji, że coś, co będzie dobre dla filmu, okaże się sprzeczne z moimi przekonaniami.
     
- Na przykład?
     - Robię film o polityku, którego bardzo cenię. W trakcie okazuje się, że to jest niezły numer, że ten polityk zrobił coś głupiego. Jeśli pokazałbym to, miałbym świetny film, ale jednocześnie krzywdziłbym człowieka, którego cenię.
     
- Na końcu świata jest bezpieczniej?**
     - Bezpieczniej psychicznie.
     

  • Andrzej Fidyk, autor ponad 40 filmów dokumentalnych, znany jest przede wszystkim jako twórca "Defilady", studium totalitaryzmu w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. Inne dokumenty jego autorstwa to m.in.: "Sen Staszka w Teheranie", "Diabeł w Moskwie", "Rosyjski striptease", "Karnawał - największe party świata", "Kiniarze z Kalkuty", "Taniec trzcin".
         

  • Dołącz do nas na Facebooku!

    Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

    Polub nas na Facebooku!

    Dołącz do nas na X!

    Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

    Obserwuj nas na X!

    Kontakt z redakcją

    Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

    Napisz do nas!
    Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska