Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sztuk mistrz

Maja Erdmann
- Szarga dobre imię zawodu lekarza - mówią medycy. - Szkodzi pacjentom. - Jest cudotwórcą - chwalą pacjenci. - Wibruje i leczy, lepiej niż zwykły doktor.

Prof. dr hab. WIESŁAW SZYMAŃSKI, konsultant regionalny w dziedzinie położnictwa i ginekologii województwa kujawsko-pomorskiego

Prof. dr hab. WIESŁAW SZYMAŃSKI, konsultant regionalny w dziedzinie położnictwa i ginekologii województwa kujawsko-pomorskiego

Trudno jest lekarzowi specjaliście wypowiadać się o zaletach i wadach medycyny niekonwencjonalnej, gdyż każda niezbyt życzliwa ocena wyników leczenia chorych przez osoby zajmujące się bioenergoterapią, biomagnetyzmem, psychoenergioterapią, naturoterapią, kręglarstwem, ziołolecznictwem, zamawianiem, masażem, leczeniem okładami, uzdrawianiem ze zdjęcia lub przez dotyk, może być poczytana za chęć zdyskryminowania tych metod. Tak jak w każdym zawodzie, są ludzie uczciwi pragnący pomóc ludziom, którzy chcą mieć jeszcze jakąkolwiek nadzieję w sytuacjach, kiedy oficjalna medycyna wyczerpała swoje możliwości. Są też osoby, które przeceniają swoje zdolności leczenia i podejmują się leczenia bez podstawowej diagnostyki doprowadzając nawet do utraty życia chorych. Ich sugestywne metody leczenia oraz własne przekonanie co do możliwości całkowitego wyleczenia z choroby, przesuwają w czasie moment podjęcia właściwej terapii w początkowym okresie choroby.
Podam tylko przykład pacjentki, która otrzymała w lipcu 2003 roku skierowanie do szpitala z rozpoznaniem torbieli jajników prawdopodobnie pochodzenia endometrialnego, ocenianych ultrasonograficznie: prawy - o wielkości 77x67x50 mm a lewy 40x40 mm. Chora zrezygnowała niestety, z proponowanego leczenia i poddała się rocznemu leczeniu przez energoterapeutę praktykującym w Inowrocławiu.
Bioenergoterapeuta, z wykształcenia lekarz, przekonywał pacjentkę, że ten guz jest możliwy do wyleczenia bez operacji. Niestety, zamiast wyleczenia doszło do zezłośliwienia torbieli jajnika - możliwej do wycięcia w tym czasie nawet metodą laparoskopową. Powtórne zgłoszenie pacjentki po braku poprawy leczenia guza przez bioenrgoterapeutę nastąpiło w momencie szybkiego jego wzrostu do średnicy 15 cm. Nastąpiła konieczność natychmiastowej operacji, trudnej technicznie - którą osobiście wykonywałem. Niestety, śródoperacyjny wynik histopatologiczny guza wykazał złośliwy charakter wymagający rozszerzenia zabiegu operacyjnego. Przed pacjentką pozostaje długie leczenia onkologiczne - głównie chemioterapią.
Przecież do tego nie musiało dojść, gdyby zgodnie z zasadami, które głoszą uzdrowiciele nie podjęto leczenia zastępującego leczenie konwencjonalne. Ocenę takiego nagannego postępowania pozostawiam Polskiemu Towarzystwu Psychotronicznemu, a przede wszystkim potencjalnym pacjentom.

     Czy warto korzystać z usług bioenergoterapeuty? Pan doktor Słodkowski odpowiada: - Warto, pod warunkiem, że nie zrezygnuje się z konwencjonalnego leczenia. Tyle teoria pana doktora. Praktyka - to zazwyczaj cztery minuty poświęcone pacjentowi, czy jak kto woli - klientowi. 100 złotych do szuflady i chwilowy egzorcyzm polegający na nałożeniu rąk na chorego.
     Doktor nie ma czasu słuchać klienta,
     
on patrzy, wibruje i wie lepiej, co komu dolega.
     W inowrocławskim gabinecie Słodkowskiego ciasno i duszno. Właśnie zostawiłam 100 zł w recepcji i dostałam numerek. Jedenasty na 15 o tej godzinie. Łatwo policzyć - to mistrzostwo w szybkiej diagnozie i leczeniu. To też rekord w zarabianiu - 1500 złotych w 60 minut. To dopiero coś!
     Ludzie płacą i mają nadzieję, że w kilka chwil Słodkowski odejmie im choroby, jak kiedyś baby-szeptuchy kołtuna. On sam jest bardzo przekonujący. Niewysoki, ciemnowłosy, skromny człowiek w okularach w maleńkim gabineciku. Dwa krzesła. Z magnetofonu sączy się stylizowana indiańska muzyka.
     Doktor przywitał się, usiadł na krześle i od razu pada diagnoza: - Ma pani guzek na prawym płacie tarczycy, słaby kręgosłup, kolana, głowa i słabe ciśnienie, i krążenie słabe - wylicza z przekonaniem. - Tak naprawdę mam guzy na krtani. Do operacji - poprawiam rozpoznanie. - Nie ma problemu, poradzimy sobie. Zapiszę kilka preparatów. Grepis na stawy, żel oczarowy do smarowania i jeszcze karczochy na wzmocnienie. Proszę zamknąć oczy.
     Doktor najwyraźniej nie ma czasu. Sama widziałam, jak pacjenci w sprinterskim tempie wpadają i wypadają z gabinetu. Zamykam oczy czuję, że uzdrowiciel stoi za mną i trzyma ręce przy mojej szyi. - Potrzeba pani przynajmniej trzech zabiegów.
     - Ale co z tymi guzami? - pytam.
     - Niech pani przyjdzie do mnie, jak powiedziałem. Tak, tak, wszystko będzie dobrze. Załatwimy to.
     Czas to pieniądz. Macha na mnie ręką, mam już wyjść. Pytam jeszcze, czy mi na pewno pomoże? - Tak, tak, niech pani przyjdzie do mnie w poniedziałek.
     Na trzy kolejne seanse mam rabat - 240 zł. Doktor jest przecież ludzki, na przykład dzieci wcale nie płacą za wizytę. Potem jeszcze tylko wykupuję leki - 180 zł. Wystarczą na miesiąc.
     W kolejce ciągle kłębi się tłum pacjentów. Następne 15 osób na godzinę. Każdy wierzy w doktora, bo w końcu jest i lekarzem medycyny i bioenergoterapeutą. To przecież ewenement. Zna się na wszystkim i nie oszuka. Dokumenty medyczne potrafi czytać. Łacinę rozumie. "Normalnie" leczyć też potrafi.
     Autoreklamę pan Słodkowski ma opracowaną
     
do perfekcji. W poczekalni piętrzą się kserokopie artykułów na jego temat. Pisze o nim prasa lokalna i krajowa. W wycinkach pełno informacji o uzdrowieniach. Na niektórych zdjęciach Słodkowski, pewnie by podnieść autorytet, pozuje w białym, lekarskim kitlu. Autorzy testów nie szczędzą pochwał i informują o znikających pod ręką bioenergoterapeuty torbielach, cystach, wyleczonych z raka i cukrzycy, kobietach, które bez operacji pozbyły się guzów piersi itp. Nikogo nie dziwią nawet doniesienia o głuchych, którzy odzyskali słuch i kulawych odrzucających kule.
     Słodkowski wydaje specjalny biuletyn, w którym odnotowuje kolejne cudowne wyleczenia. Wdzięczni pacjenci opowiadają wstrząsające historie uwolnienia się od wszelkich chorób. Jak tu nie wierzyć w zdolności i nadprzyrodzoną moc doktora? Jak nie uwierzyć, że bez operacji zlikwiduje nawet złośliwe guzy? W końcu Słodkowski sam o tym mówi prasie.
     - Jestem z wykształcenia fizykiem z doktoratem, więc wszelkie parapsychologie, bioenergoterapie i temu podobne traktowałam jak czystą szarlatanerię i zwykłe nabieranie naiwnych - opowiada w jednym z reportaży Maria Ł., emerytowana nauczycielka z Łodzi. - Nawet skrzyczałam swoją siostrzenicę, kiedy oznajmiła, że wybiera się z koleżanką do pana Henryka. A ona wróciła przejęta, Pan doktor, powiada, polecił mi zrobić USG nerek i mammografię piersi, bo tam mam zakłócenia. Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że moja siostrzenica ma spory guzek w lewej piersi i kamienie w nerce. Po czwartej wizycie pan Słodkowski znów jej polecił wykonać badania. I - proszę sobie wyobrazić - nie było ani guza w piersi, ani kamyków na nerce. (...) A, zapomniałam powiedzieć, że po pierwszym badaniu USG dostała od razu skierowanie na zabieg operacyjny...".
     Takich historii można poznać wiele siedząc w poczekalni doktora Słodkowskiego.
     Jeden z artykułów o cudotwórcy
     
przeczytała również pani Ilona ze Świecia. Przedstawiono go jako "chirurga bez skalpela" - Właśnie się dowiedziałam, że mam torbiele na jajniku. Dostałam skierowanie na operacje. Ten reportaż był dla mnie objawieniem - mówi Ilona. - Tak bardzo bałam się zabiegu. Tak bardzo nie chciałam być w szpitalu. Rządził mną jakiś irracjonalny strach. Pan Słodkowski był dla mnie wybawieniem. Wyraźnie mówił w prasie, że potrafi usuwać guzy bez operacji, że po jego działaniach jakimiś bioprądami znikają narośla i wszystko wraca do normy. Moja mama też radziła, żeby spróbować.
     Ilony nie powstrzymały trzeźwe rady reszty rodziny, by nie eksperymentowała na własnym zdrowiu. - Pokazałam mu opis choroby, wyniki i USG, z którego wynikało, że guz ma 7,7 cm. Zapewniał mnie, że to wyleczy. Gdyby wtedy powiedział, że mam iść na operację, bo on nie da rady - posłuchałabym. A tak... Ślepo mu ufałam, bo przecież jest też lekarzem. Do normalnego zielarza bym przecież nie poszła.
     Ilona wydała sporo pieniędzy na leczenie i "lekarstwa" pana Słodkowskiego. - Przy którejś z kolejnych wizyt mówiłam mu, że guz rośnie. Stwierdził, że mi się tylko tak wydaje. Kazał zrobić prześwietlenie - torbiel była większa o 3,5 cm. A on na to, że mam jechać na wczasy zdrowotne, które organizuje. Sześć dni - za 900 złotych.
     Kobieta chudła w oczach, nie mogła jeść, czuła się coraz gorzej. - Nie chciałam wierzyć, że mi nie pomagają te seanse doktora Słodkowskiego. Dotykałam brzucha i czułam jak guz we mnie rośnie. Zaczął być widoczny przez skórę. .
     Przez kilka miesięcy kuracji u Słodkowskiego guz powiększył się dwukrotnie! - Zwiódł mnie używając tytułu doktora - mówi Ilona. Niedawno miała operację usunięcia wszystkich narządów kobiecych. Właśnie przechodzi chemioterapię. Trzeba było wyciąć wszystko, bo guz stał się rakiem.
     - Nie zostawimy tej sprawy - mówi Leszek Włodarczyk, rzecznik odpowiedzialności zawodowej, Bydgoskiej Izby Lekarskiej. - Znam przypadek pani Ilony. Osobiście uczestniczyłem w jej operacji.
     Na bioenergoterapeutów nie ma rady
     
bo rejestrują działalność gospodarczą i czekają na klientów. Dobry marketing i kilku "pacjentów", którzy uwierzyli w moc szamana wystarczy, by całkiem nieźle z tej profesji żyć.
     Nikt nie sprawdza ich kompetencji i skutków "leczenia", a korporacja lekarska jest bezradna. W przypadku Słodkowskiego jest inaczej. Podkreśla, że jest lekarzem medycyny i teoretycznie izba lekarska może pozbawić go prawa wykonywania zawodu. Tak też się stało. W 1997 roku Śląska Izba Lekarska na pięć lat zakazała mu praktykowania. A naczelna izba skróciła ten czas do lat trzech. Mimo orzeczenia Słodkowski nie zmienił swojego postępowania. Już w rok po odzyskaniu prawa do wykonywania zawodu ŚIL po raz kolejny zgromadziła dokumentację pozwalającą na ponowne postawienie go przed rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej.
     - Niestety, nie możemy przedstawić mu zarzutów, bo musi wysłuchać ich osobiście i się do nich odnieść. Takie są przepisy - mówi Stefan Kopocz, rzecznik odpowiedzialności zawodowej ŚIL. - Unika więc Śląska jak może, nawet u nas nie uzdrawia. Bawi się z izbą w kotka i myszkę. Przesyła zwolnienia lekarskie, bo ponoć jest po zawale serca, albo nie stawia się na wezwania.
     Kopocz obliczył, że w zeszłym roku Słodkowski był na zwolnieniu 225 dni. - Powinien więc iść na rentę. Sprawdziłem to w ZUS. Okazało się, że do nich żaden druk L-4 nie trafił. Jawnie oszukuje państwo i nas.
     Główne zarzuty przeciwko doktorowi Słodkowskiemu
     
to stosowanie praktyk uzdrowicielskich, czyli metod nie potwierdzonych naukowo, co jest naruszeniem Kodeksu Etyki Lekarskiej, ujawnianie danych osobowych pacjentów i historii ich chorób, reklamowanie się i tworzenie opinii w oparciu o nieprawdziwe fakty oraz naruszanie godności zawodu lekarza.
     - Nic nie mogę zrobić - Kopocz rozkłada ręce. - Przecież podstępem go do nas nie ściągnę. Ale cały czas się zastanawiam, jak człowiek po zawale serca może z taką energią uzdrawiać, a do nas dotrzeć nie ma siły?
     Na razie Słodkowski przysyła do ŚIL kolejnych adwokatów, którzy zdaniem Kopocza, po obejrzeniu dokumentów rezygnują z reprezentowania osoby bioenergoterapeuty-lekarza.
     - Nie popełnimy błędów Śląskiej Izby Lekarskiej i w przypadku permanentnego uchylania się przed wezwaniami zaangażujemy, zgodnie z prawem, policję w celu doprowadzenia pana Słodkowskiego przed oblicze rzecznika odpowiedzialności zawodowej - mówi Leszek Włodarczyk. - Na podstawie przypadku pani Ilony, zamierzam skierować sprawę do urzędu rzecznika. Dla mnie wszystko jest ewidentne. Ten człowiek żerując na naiwności ludzkiej oraz pewnej modzie na leczenie "niekonwencjonalne" po prostu szkodzi chorym.
     Ostatnio Henryk Słodkowski
     
stał się bardzo popularny. Dziennikarze prywatnych telewizji przedstawiają go jako swoisty autorytet w dziedzinie medycyny niekonwencjonalnej. On sam natomiast kreuje się na czystego etycznie uzdrowiciela, który poznał tajniki medycyny konwencjonalnej i arkana wiedzy tajemnej. Taki doktor: dwa w jednym. Podwójnie godny, by powierzyć w jego ręce swoje zdrowie. Na drzwiach gabinetu widnieje bowiem tabliczka: Henryk Słodkowski, lek.med., bioenergoterapeuta.
     - Niektórym wystarczy dobre słowo - mawia sam Słodkowski.

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska