Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chojniczanka w Tokio. Impresje z Japonii [zdjęcia]

Weronika Anna Kortas
Tak wygląda Tokio
Tak wygląda Tokio Weronika Anna Kortas
Myślicie, że to na końcu świata? Że to inny kraj? Może i tak, ale nie do końca...

Każda podróż ma swój początek. Ta rozpoczęła się jeszcze na długo przed faktycznym spakowaniem manatek i ruszeniem w drogę.

Ludzie zaczynają swoje podróże z różnym wyprzedzeniem bardzo długim albo prawie nieistniejącym. No bo np. jeżeli wyjazd jest spontaniczny, w stylu "o matko, jadę za dwa dni, nie dostałam jeszcze urlopu, lecę kupić euro!" to za dużo czasu na szukanie i planowanie nie ma.

Myśmy planowali. Właściwie głównie ja planowałam, bo to przecież ja miałam jechać w (nie takie już bardzo) nieznane. Mój luby wybierał się do siebie. Do domu.

W samolocie była może połowa miejsc zajętych. Siedzieliśmy razem pod oknem na podwójnym siedzeniu. Mój towarzysz po kilku godzinach zabrał jednak swoją poduszeczkę i poszedł. Zadekował się gdzieś z tyłu na poczwórnym miejscu, ułożył i usnął. Ja zostałam sama i nie zasnęłam, bo boję się latać. Leżałam więc w jakiejś karkołomnej pozycji, stłoczywszy swoje 178 cm na 2 siedzeniach, słuchałam audiobooka, obserwowałam samolocik na ekranie umieszczonym w oparciu siedzenia przede mną i nadziwić się nie mogłam, że jeszcze tyle Rosji przed nami.

Spałam może z 2 godziny? 3? Obudziłam się po 6 rano japońskiego czasu i przeraziło mnie, że jeszcze ponad 4 godziny do lądowania. Co mam z sobą począć? A za oknem tylko chmury.

Na ziemi
Lotnisko Narita. Wylądowaliśmy. - Nareszcie mogę wyjść z samolotu!!! - zakrzyknęłam i zaczęłam się niecierpliwie wiercić. - Ileż można jechać po lotnisku?? Ciekawe, czy jest ciepło? Myślisz, że jest ciepło? Mogę już wyjść? Czemu jeszcze jedziemy? O wiem, włączę telefon. Przyglądam się kolorowym falom na ekranie Ok! Szuka sieci. Potrząsam z niecierpliwością telefonem. No połącz się wreszcie! - A tymczasem samolot dojechał do rękawa. Jak tylko się zatrzymał, wszyscy, jak na komendę, rozpięli pasy. Moje były rozpięte już od paru minut.

W końcu wyszliśmy. Nowy terminal, długa droga do odprawy paszportowej. Na szczęście są ruchome chodniki. Jedziemy. Jedziemy i się wygłupiamy, zwracając na siebie uwagę ludzi.

Telefon w końcu dał znać, że złapał sygnał lokalnego operatora. Wysłałam smsa do domu: "Pozdrowienia z Tokio! Śpijcie dobrze!". Chwilę później, po odprawie i otrzymaniu wizy, połączyłam się z darmowym na Naricie wi-fi. Facebook, wiadomo.
Gdy pierwszy raz stanęłam na japońskiej ziemi, byłam bardzo podekscytowana, teraz natomiast czułam się, jakbym wróciła do siebie - po dłużej nieobecności. Nie do obcego kraju, tylko do jednego z "moich" miejsc. Pewnie dlatego tym razem nie jechałam z nosem przyklejonym do szyby pociągu, tylko ze stoickim spokojem pochłaniałam kolejne onigiri (czyli takie ryżowe pulpety na zimno z nadzieniem). Fajne uczucie.

Wyciągnęłam z torebki moją kartę Suica (zamiast biletu) i ruszyliśmy w drogę. Pociągiem jedzie się spokojnie przez wsie i pola ryżowe. Do pokonania jest ok. 70 km. Po dłuższym czasie widoki za oknem zmieniły się z przestrzeni przepełnionej zielenią w budynki mieszkalne. Rosła również liczba współpasażerów. Po tak długim locie perspektywa ponaddwugodzinnej podróży pociągiem przeraża. Jest to jednak ciekawe doświadczenie, zwłaszcza gdy jest się w Japonii pierwszy raz. Droga mija w mgnieniu oka.

Tokijczycy w metrze głównie śpią albo dłubią w smartfonach. Czasem czytają coś papierowego lub odrabiają zadania domowe. Tu chciałabym rozwiać mit, że Japończycy wolą gapić się w ekrany, niż rozmawiać. Oczywiście jak mają z kim, to rozmawiają, ale jednak rzadko zdarza się, że pracownicy jakiejś firmy czy znajomi ze szkoły mieszkają na jednej ulicy czy nawet w jednej dzielnicy. A skoro jadą sami, to nie rozmawiają.

3. maja, około godziny 14 udało nam się w końcu wytarabanić ze stacji z naszymi tobołami i ruszyliśmy w drogę do mieszkania.

Przed wyjazdem kupiłam sobie "sunącą" walizkę, czyli taką na czterech kółkach. Prowadzi się ją wygodnie, więc dziarsko maszerowałam po tokijskich uliczkach. Do czasu. Nagle moja nowa - przypominam - walizka zaczęła szorować spodem o beton. W mieszkaniu okazało się, że owszem ma te 121 litrów, ale najwyraźniej producent założył, że bagaż będzie ważył bardzo mało. Dno walizki, tam gdzie jest zamek, ugięło się pod ciężarem ubrań i prezentów i sięgało ziemi. Co tu zrobić? Gdzie iść? Oczywiście, że do sklepu stujenowego (100Hyaku En Shoppu). Można je znaleźć wszędzie. Jestem ich wielką fanką. Wchodzisz i hulaj duszo, piekła nie ma! Dlaczego? Bo jest prawie wszystko, tanie, ciekawe, ładne i jakościowo dobre. A ceny? - zapytacie. Większość produktów kosztuje 100 jenów (ok 3,3 zł) plus 8% podatku (ta informacja zazwyczaj nie jest uwzględniana na metkach).

Po zakupach wróciliśmy do mieszkania. Nabyłam drewnianą kratkę pod donicę lub buty, która idealnie pasowała jako utwardzenie dna mojej walizki. Nadszedł czas na upragniony prysznic i drzemkę. To również nie obyło się bez przygód. Mój odpoczynek został bardzo brutalnie przerwany nagłym szarpnięciem za futon (materac do spania). Gdy doszłam do siebie, okazało się, że właśnie przeżyłam swoje pierwsze trzęsienie ziemi. Niby nic, bo trwało bardzo krótko i nie miało wielkiej mocy, ale jednak nie było to najprzyjemniejsze uczucie. To trochę tak, jakby ktoś podszedł bardzo cichutko do łóżka, na którym śpisz i później bardzo ostro nim zatrząsł.

Opowieści z Japonii
W Japonii ciekawych miejsc do odwiedzenia jest niezliczona ilość. W samym Tokio oraz okalających je przedmieściach jest prawie wszystko, czego dusza zapragnie.

Przez jeden semestr na studiach miałam zajęcia z profesorem z Japonii. Przyjechał do nas jako specjalny gość i prowadził zajęcia dodatkowe. Wesoło było, bo towarzystwo mieszane erazmusowe, czyli różne kultury, poglądy i zwyczaje. Bardzo ciekawie. Oczywiście Świat znowu okazał się mały. Mój Luby i Profesor znali się już wcześniej z Japonii (jakby tam mało ludzi było). A skoro tak, to w Tokio koniecznie musieliśmy się spotkać.

Pojechaliśmy do Parku Ueno. Profesor zaplanował dla nas wycieczkę po Muzeum Narodowym, muzeum pokazującym życie na wsi 100 lat wcześniej oraz tradycyjny posiłek. Jednak w parku Ueno jest zoo. Jak dziecko, zobaczyłam zoo i spytałam: "a jest tam panda? ". Panowie popełnili błąd, bo odpowiedzieli, że "owszem, nawet dwie!" No to wiadomo, co było dalej
Po wyjściu z zoo profesor stwierdził, że zrobiło się późno i trzeba najpierw coś zjeść. Postanowiliśmy podjechać do restauracji taksówką. Taksówki w Japonii charakteryzują dwie rzeczy: po pierwsze mają koronkowe wnętrze, a po drugie nie wolno samemu otwierać i zamykać drzwi. Kierowca ma do tego specjalną wajchę. Na lunch było tofu w różnych postaciach, które zjedliśmy w tradycyjnej restauracji Sasanoyuki z XVII w. (otwartej w 1691roku). Jest to bardzo interesujące miejsce, w którym można spróbować jedzenia, jakie jadło się w Japonii przed laty. W głównej sali na podłodze rozłożone są maty tatami, siedzi się na podłodze na poduszkach i je przy bardzo niskich stołach, dlatego przy wejściu należy zostawić obuwie.

Po posiłku odwiedziliśmy Muzeum Narodowe. Jest w nim bardzo dużo interesujących przedmiotów z różnych okresów historii Japonii. Chociaż nie jestem wielką fanką chodzenia po takich miejscach, myślę, że jest warte odwiedzenia, chociażby ze względu na sklepik. Jest tam naprawdę bardzo dużo pięknych pamiątek. Nawet zwykłe pocztówki są małymi dziełami sztuki.
Oczywiście wizyta w muzeum nie obyła się bez przygód. Jedną z rzeczy, która większości ludzi kojarzy się z Japonią, jest zautomatyzowany sedes, tzw. washlet. Toaleta ta wyposażona jest w podgrzewaną deskę, automatyczną spłuczkę, różnego rodzaju miniprysznice do podmywania itd. Wtedy jeszcze nie umiałam rozeznać się w oznaczeniach na panelu sterowania i taki właśnie miniprysznic uruchomiłam zamiast spłuczki. Efekt był taki, że toaleta zamieniła się w minifontannę, a ja wyszłam z mokrym rękawem.

Warto wiedzieć też, że w okolicy Muzeum Narodowego ciekawym miejsce do odwiedzenia jest świątynia shintoistyczna Gojo Tenjin. Charakteryzuje ją ogromna liczba czerwonych / pomarańczowych torii, czyli bram grzędowych oraz pilnujące wejścia lisy.

Kolejnym punktem było Muzeum Shitamachi. Na parterze można zobaczyć, jak wyglądało życie w wiosce japońskiej, a właściwie na obrzeżach Edo (dawna nazwa Tokio). Bardzo interesujące miejsce. Na drugim piętrze za to są przedmioty codziennego użytku i zabawki oraz mała wystawa upamiętniająca Wielkie Trzęsienie Ziemi - Great Kanto Earthquake, które było 1.09.1923 r., i w którym zginęło aż 140 tys. osób. Profesor nie omieszkał mnie postraszyć, że takie trzęsienia zdarzają się mniej więcej raz na 100 lat.

Jak niedziela, to do kościoła
Nie przepadam za niedzielami. Skoro jednak była, to pomyślałam, że może można by odwiedzić kościół, najlepiej katolicki. Wujek Google szybko pomógł i oto jest: Kościół św. Ignacego i nawet jest dominikanin z Polski.

Z domu wyszliśmy późno. Na tyle późno, że wycieczkę należało zacząć od lunchu. Supermarket był idealnym rozwiązaniem. W Japonii można w przeróżnych sklepach kupować smaczne potrawy od kanapek do gotowych dań do odgrzania. Często istnieje możliwość odgrzania ich od razu na miejscu w mikrofalówkach stojących za kasami. Tego dnia wybór padł na zestaw składający się z takoyaki (kulki z ośmiornicą) i ryżu. Bardzo dobre.

Kościół św. Ignacego mieści się przy katolickim Uniwersytecie Zofii. Trafiliśmy na mszę po hiszpańsku. Msze polskie są raz na miesiąc. Wg japońskiej Wikipedii katolików w Japonii jest 452,678 czyli 0,35%.

Z kościoła udaliśmy się do parku Yoyogi odwiedzić Meiji Jingu. Jingu oznacza shintoistyczną świątynię. Mój towarzysz stwierdził, że jak będę miała szczęście, to zobaczę tradycyjny ślub. Miałam... dwa razy! Typowa procesja jest dowodzona przez dwóch kapłanów i dwie kapłanki, za nimi idzie para młoda osłonięta czerwonym parasolem, no i dalej rodzina i przyjaciele.

Podczas ceremonii para dzieli się trzema czarkami poświęconego wina ryżowego (pije raz jedno, raz drugie). Kapłan recytuje shintoistyczną liturgię, a kapłanki odprawiają specjalny taniec. Młodzi wypowiadają też słowa przysięgi. Ceremonia kończy się kolejną procesją.

Po wejściu do parku poczułam się absolutnie cudownie. Wysokie drzewa, zielono. Brakowało mi tego widoku. Od razu się odprężyłam. Nie, żebym źle się czuła w dużych miastach... wręcz przeciwnie, kocham duże miasta, ale natura, od czasu do czasu jest mi bardzo potrzebna.

Ciekawym widokiem po drodze do świątyni są beczki od sake, ale bez sake. Nazywają się kazaridaru, czyli beczki ozdobne. Tetsuo Hasuo z Japan Sake Brewers Association wyjaśnia, że "w Japonii sake zawsze łączyła bogów z ludźmi ". W niektórych starych pismach zamiast słowa sake używano miki, które składało się z dwóch znaczków oznaczających boga i wino. "Podczas festiwalu ludzie idą do świątyni, piją sake i to sprawia, że są szczęśliwsi i bardziej połączeni z bogami ".

Miki używana jest w świątyniach podczas festiwali, a festiwale są głównie wiosną i jesienią. Mniejsze świątynie zaopatrują się u lokalnych dostawców, ale dwie główne Meiji Jingu w Tokio i Ise Jingu w Prefekturze Mie przyjmują dary od dostawców z całego kraju (jest ich ok 1,800). W tychże świątyniach są komitety zwane shuzokeishinkai, które zajmują się logistyką, czyli kto przysyła, co i kiedy. Komitet zamawia zawsze dokładnie tyle beczek (pełnych), ile faktycznie dany festiwal będzie potrzebować. Przekroczenie tego limitu byłoby nietaktem. Przeważnie więc pozostali dostawcy dają po jednej butelce lub beczce, ale pustej. Dostarczenie większej ilości alkoholu, niż go faktycznie potrzeba, byłoby mottainai czyli marnotrawstwem. W wielu świątyniach beczki (te puste) są związywane i ustawiane razem.

Piknik w ogrodzie
Dzień ostatni postanowiliśmy spędzić spokojnie. Na piknik wybraliśmy Ogród Rikugien. Ogród został otwarty 16 października 1938 roku. Jego powierzchnia to 87 809,41 m2. Z tablicy przed wejściem, można wyczytać, że godziny otwarcia to 9-17 (ostatnie wejście o 16:30), a bilet normalny kosztuje 300 jenów (osoby 65+ wchodzą za 150 jenów, a małe dzieci szkolne za darmochę; są też zniżki dla grup).

Po wejściu przez bramę główną nagle robi się cicho i zielono. Pierwszym ciekawym punktem jest wewnętrzna brama Naitai-Daimon. Rośnie tam piękna wielka wiśnia. Niestety już nie kwitła. Na samym środku ogrodu znajduje się spory staw, w którym pływają m.in. karpie, kaczki i żółwie. Trawa przystrzyżona z dokładnością do milimetra i podobnie wszystkie drzewa i krzewy. Ludzi sporo, ale jak na poniedziałek przystało, głównie emeryci, młode mamy z malutkimi dzieciaczkami i turyści. Zasiedliśmy na pierwszej z brzegu ławce pod japońskim klonem, nad stawem po stronie Deshio-no-minato. Mój towarzysz od razu zaczął się wygłupiać w stronę malutkiej dziewczynki, która się nam przyglądała swoją pyzowatą buźką i czarnymi oczętami. Jak się mama zorientowała, że ktoś zaczepia jej córkę, to Luby się zestresował i zaczął przepraszać. Mama też zaczęła przepraszać za to, że on poczuł potrzebę przepraszania... na co Luby zaczął dziękować za to, że mógł się powygłupiać do małej Istotki, a Mama Istotki dziękowała znowu za to, że Luby chciał w ogóle się do Istotki pouśmiechać. Nigdy nie przestanę podziwiać japońskiej grzeczności. Po posiłku ruszyliśmy spacerkiem dookoła stawu. W ogrodzie jest dużo różnych roślinek. Ulotka, którą można dostać przy wejściu, zawiera informacje, co w jakim miesiącu kwitnie.

Ogród Rikugien jest typowym przykładem tych tworzonych w okresie Edo. W 1938 r. został przekazany miastu Tokio i uznany za kulturowe dziedzictwo. Jak podaje ulotka, stworzono go na podstawie tematu z poezji Waka w piętnastym roku okresu Genroku (1702) przez shoguna Tokugawę Tsunayoshi. Nazwa "Rikugien "odnosi się do systemu dzielenia chińskiej poezji na 6 kategorii. System ten wpłynął również na sposób dzielenia poezji Waka. Nazwę liczby "sześć" po japońsku czyta się jako "roku", jednak w przypadku nazwy ogrodu zdecydowano się na "riku" by zachować chiński sposób wymawiania tego słowa.

To jest normalny kraj
Polubiłam Tokio od razu. Czuję się dobrze w dużych miastach i teraz też tak było. Po zapamiętaniu paru zasad (w Tokio stajemy na ruchomych schodach po lewej, bo prawa jest dla spóźnionych biegnących; nie pchamy się, tylko stoimy w kolejce do metra czy autobusu itd.) czułam się tam zupełnie swobodnie. Trzeba pamiętać, że Tokio to nie jest inna planeta, tylko normalne miasto, a Japonia to nie jest inna planeta, to normalny kraj.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska