Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niedźwiedź i dyplomacja

Hanna Sowińska
Prof. Władysław Bartoszewski
Prof. Władysław Bartoszewski Paweł Skraba/archiwum
Prof. Władysław Bartoszewski odwiedził Bydgoszcz w 2006 r. Spotkał się wówczas ze studentami Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. W zapełnionej do ostatniego miejsca auli UKW (co nieczęsto się zdarza) mówił o stosunkach polsko-niemieckich po 1989 r.; podpisywał też swoją książkę pt. "Warto być przyzwoitym". A mówił tak, jak tylko on potrafił. Barwnie, z dygresjami i dowcipnie. Słuchacze nagradzali go wielokrotnie oklaskami, na zakończenie zgotowali owację na stojąco. Profesor Bartoszewski odegrał niebagatelną rolę w zbliżeniu oraz pojednaniu Niemców i Polaków. Robił to początkowo jako osoba prywatna, potem - dwukrotnie - minister spraw zagranicznych.

Niedźwiedź i dyplomacja

Moja prywatna przyjemność
Gdy w 1989 r. w Polsce zaczynały się zmiany, przebywałem w Niemczech już prawie siedem lat. Pracowałem na różnych uczelniach, w tym największej - Uniwersytecie Ludwika Maksymiliana w Monachium. We wrześniu, po zaprzysiężeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, zaczęły się pertraktacje dotyczące przyjazdu kanclerza Helmuta Kohla do Polski. To znamienna wizyta - kanclerz nie pojechał do żadnego innego kraju, tylko właśnie do Polski. Dziś mogę zdradzić, że miałem udział, nazwijmy to intelektualno-protokularny, w przygotowaniu jej pewnych elementów. Sekretarz Kohla przysyłał mi do wglądu gotowe teksty. Dzięki temu wiedziałem, co kanclerz będzie robił i mówił. Powiem tak - to było wtedy moją przyjemnością prywatną.
Kanclerz jedzie do Warszawy. Bierze udział w jakimś przyjęciu i dowiaduje się, że w Berlinie upadł mur. Musi przerwać wizytę, bo nie może go nie być - w kraju w historycznym dla Niemców momencie. Po krótkim pobycie w Berlinie jest znowu w Warszawie. I nie to jest decydujące, że ją opuścił, bo musiał, ale to, że wrócił. Zrobił to, by zaakcentować, że dla niego porozumienie z Polską, obok zjednoczenia Niemiec, to absolutny priorytet.

Czytaj: Nie żyje prof. Władysław Bartoszewski. Zmarł w szpitalu. Miał 93 lata [wideo]

Dyplomatyczne uniki
Zaczyna się okres budowania zjednoczonych Niemiec. To naszych zachodnich sąsiadów bardzo absorbuje. Przypomnę, że w czasie pobytu Kohla w Polsce zostaje sformułowany katalog 78 punktów porozumienia i budowy przyszłego traktatu. To ewenement w dziejach stosunku obu państw. W tym czasie NRD i RFN istnieją jako odrębne kraje, więc nie mówi się o państwie, ale o Niemcach.
Polska zabiega o uznanie trwałości granic na Odrze i Nysie. Ale ze strony niemieckiej jest próba dyplomatycznego uniku. Kohl nie może niczego takiego deklarować, bo nie może mówić w imieniu pięciu landów NRD. Polska uzyskuje aprobatę ze strony NRD, która jest już odmienionym krajem. Rządzi tam Lothar de Maiziere, hugenota berliński francuskiego rodu. Równocześnie Polacy zabiegają w USA, by prezydent Bush senior poparł polski punkt widzenia. Zbigniew Brzeziński kręci się jak fryga koło Białego Domu i stara się to przeforsować. Włącza się Jan Nowak-Jeziorański. Kohl tę rundę taktyczną przegrał, myśmy ją wygrali. Amerykanie powiedzieli bardzo wyraźnie Niemcom, że nie uznają zjednoczenia obu niemieckich państw, bez absolutnej pewności, że istnieje traktatowe potwierdzenie zachodniej granicy Polski. Pierwsze porozumienie zostaje zawarte w 1990 r., a ostateczne w czerwcu 1991 r.
Nawet wielu wykształconych Polaków nie jest świadomych, że w 1991 r. Niemcy, i my też, mieli na swoim terytorium Armię Czerwoną. To były setki tysięcy żołnierzy. Stacjonowali od Łaby po Koszalin, zajmowali tysiące hektarów, dysponowali różnoraką bronią, w tym prawdopodobnie chemiczną. Dlatego tym, którzy krytykują, iż w Polsce i polityce międzynarodowej nie zrobiliśmy nic, albo za mało przypominam: tak można grać, jaką się ma talię. To działo się za czasów, gdy szefem MSZ był prof. Krzysztof Skubiszewski, który również w Niemczech był uważany za wybitnego znawcę prawa międzynarodowego, a którego dziadek zasiadał przed 1914 r. w Reichstagu.

Macie być moimi ludźmi
Połowa lat 90. Niemcy odwracają się od naszych spraw, bo zajęci są problemami wynikającymi ze zjednoczenia. W stosunkach z obu państwami nie ma wrogości, tylko obcość. W 1995 r. z woli Lecha Wałęsy zostaję ministrem spraw zagranicznych, a Andrzej Milczanowski szefem resortu spraw wewnętrznych. Polecenie było jasne: - Macie być moimi ludźmi w rządzie Oleksego - powiedział Wałęsa.
Moja reakcja była taka: - Panie prezydencie, Oleksy nigdy się na to nie zgodzi.

Wałęsa: - To mu rządu nie zaprzysięgnę.
Jednym słowem - wszedłem do rządu narzucony przez Lecha Wałęsę. Po kolejnych wyborach prezydenckich w 1995 r. nie chciałem dalej kierować ministerstwem.
Szefem MSZ zostałem 6 marca 1995 r. Trwały wtedy przygotowania do obchodów 50. rocznicy zakończenia II wojny światowej. Niemcy z "mamucią" niezręcznością zaprosili do Berlina Amerykanów, Anglików, Francuzów i Rosjan, a Polaków nie. Wałęsa jest obrażony. Mówi do mnie: - Panie ministrze, coś trzeba z tym zrobić. Rozpocząłem nieoficjalne rozmowy dyplomatyczne, w cztery oczy, z kochaną Ritą Susmuth, z którą się przyjaźnimy, wówczas przewodniczącą niemieckiego parlamentu, bądź co bądź drugą osobą w państwie.
- Ten Kohl zachował się jak niedźwiedź w tańcu - powiedziła Rita.

Długo by opowiadać tę historię, więc przypomnę tylko finał. Na zaproszenie Bundestagu i Bundesratu zostałem, w imieniu prezydenta Wałęsy, wysłannikiem Polski na specjalną sesję, poświęconą wyłącznie końcowi wojny. Jedynym mówcą spoza Niemiec jestem ja, poza tym przemawiają szefowie obu izb, w tym Johannes Rau, przyszły niemiecki prezydent. Nie dali mi żadnych limitów. Mówiłem 59 minut, wliczając w to oklaski. Moje wystąpienie oglądało 20 milionów widzów, zakończyło się owacją na stojąco. Potem przyszedł do mnie Herbert Hupka, czołowy przywódca Związku Wypędzonych i ściskał mi rękę przy telewizji.

To wyście się zmienili
Przypomniałem im to, co działo się w czasie wojny, powiedziałem, że stałem na placu apelowym w Oświęcimiu mając 18 lat, zwróciłem uwagę, że to nie my się zmieniliśmy, tylko oni. W moim wystąpieniu była odpowiednia dawka komplementów. Przemówienie sam sobie napisałem, przez sobotę i niedzielę. Jego treść była kompletną tajemnicą. Nie znał go nawet Wałęsa. Kiedy wyjeżdżałem, zaproponowałem, by przeczytał. Powiedział, że ma do mnie zaufanie, a poza tym nie ma czasu na czytanie. Powinienem był je pokazać również premierowi. Istnieje w Polsce droga, którą dawni Austriacy nazywali urzędową. Postarałem się, żeby wszelkie pieczęcie z datami były właściwe i pan premier Oleksy otrzymał korespondencję dokładnie w momencie, gdy ja przemawiałem w połączonych izbach niemieckiego parlamentu.

Mówiłem to, co uważałem za właściwe. W sprawie wysiedleń, mówiąc po naszemu, a po ichniemu wypędzeniu, powiedziałem, że to był proces, o którym zdecydowały wielkie mocarstwa. Myśmy tego nie programowali, ale jeżeli towarzyszyły im wydarzenia, w których ucierpieli niewinni ludzie, to ja wyrażam ubolewanie.

Czytaj: Władysław Bartoszewski na zdjęciach naszego dziennikarza

Kohl przyjechał ponownie do Polski w 1995r. Był wtedy u szczytu popularności. Postawił warunek, nieoficjalny: że wystarczy, jak przez godzinę porozmawia z polskim premierem, raz z nim zje posiłek, a poza tym chce być ze mną, ja mam z nim jeździć. To pojechałem. Do Krakowa. Rzuciłem go na kolana przed ołtarzem Mariackim, poszliśmy też do Franciszkanów; on był w przeszłości ministrantem właśnie u franciszkanów. Rozczulił się, zakonnicy też. Pojechaliśmy również do Oświęcimia. Poszliśmy pod pomnik w Brzezince. Była z nami żona Kohla. Trzymając się mnie kurczowo pod rękę, bo chodzenie w pantoflach na obcasie po tym żwirze w Birkenau nie jest łatwe, powiedziała: - Drogi panie Bartoszewski, ja o tym naprawdę nie wiedziałam.

Nieudana skrzypaczka
Pogorszenie, znużenie, osłabienie - i taki czas w stosunkach polsko- niemieckich nadszedł, gdy w Berlinie i Warszawie do rządu doszli "czerwoni". Żadne objęcia "czerwonych Polaków" i "czerwonych Niemców" nie pomagały. Oni się obejmowali, a opinia publiczna coraz bardziej się oddalała. I tu i tam. Ostatnie dwa lata rządów Schrödera w Niemczech, u nas Millera i Belki niczym się nie wyróżniły - niby wszystko było poprawne, ale coś nie grało. Następują liczne spięcia. Bezczelność niemiecka, towarzysząca francuskiej, przy wtrącaniu się w nasze sprawy w stosunkach z Ameryką i kilka podobnych wpadek. A do tego nieprzeciętna aktywność pewnej nieudanej skrzypaczki, która mając pięćdziesiąt kilka lat doszła do wniosku, że zajmie się polityką. Erika Steinbach, bo o niej mowa, do 50. roku życia nie zajmowała się polityką. Kiedy byłem w Niemczech nie słyszałem o takiej osobie. Kiedy przemawiałem w Bundestagu, ona nie istniała. To w Polsce wytworzony fantom.

Rząd Angeli Merkel do końca nie zdystansował się od żądań pani Steinbach. Dziś mówi się o zostawieniu w Berlinie wyraźnego znaku cierpień, wynikłych z transferu ludności, tzn. przesiedlenia, wypędzenia. Na tej płaszczyźnie dalej możemy rozmawiać. W tej chwili zawansowany jest proces polepszenia naszych stosunków. Liczy się to, że pani kanclerz, pierwsza kobieta na tym urzędzie, w początkach swojego urzędowania przyjechała na rozmowę z premierem Marcinkiewiczem.

Oboje pochodzą z fundamentalnych chrześcijańskich rodzin. Ona jest córką pastora z Meklemburgii, on jest katolikiem- fundamentalistą z Gorzowa. Oboje urodzili się po wojnie i nie ponoszą żadnej osobistej odpowiedzialności, nie mają żadnego związku z wojną. Przez większość swojego życia nie byli w żadnej partii politycznej. Przypadek sprawił, że w Niemczech rządzi doktor fizyki, u nas magister matematyki i fizyki. On jest b. nauczycielem z liceum, ona była pracownikiem naukowym w Akademii Nauk w Berlinie Wschodnim.

Nic się nie dzieje
W polityce musimy teraz dość gwałtownie nadrobić błędy. Na poligonie drawskim ćwiczą Niemcy w ramach NATO. Nie ma żadnych incydentów. Nic się nie dzieje. To niebywałe w wielowiekowych stosunkach polsko-niemieckich. Nie było tak spokojnego okresu. Jest normalność. Demagogią jest mówienie o przyjaźni polsko-niemieckiej. Powiem tak: miłość to może przyjść jak grom z jasnego nieba, a przyjaźń się buduje. Zapytałem kiedyś mojego zmarłego niedawno przyjaciela Stanisława Lema: - Staszek, ty jesteś taki futurolog, powiedz mi, co będzie w stosunkach polsko-niemieckich?
On mi na to: - Po pierwsze, to ja takich odpowiedzi udzielam za honorarium, po drugie, naprawdę nie wiem, a jeżeli mi dobrze płacą, to wymyślam cokolwiek.
Tyle żarty, teraz poważnie. Naprawdę nie wiem, co zrobi ta czy inna ekipa. Na szczęście obecny minister spraw zagranicznych, który jeszcze jest ministrem, to bardzo doświadczony dyplomatą. Wiem, że w dyplomacji wiele zależy od interpretatorów, tłumaczy i komentatorów. Przekonałem się o tym towarzysząc Lechowi Wałęsie podczas wizyty w Szwecji w marcu 1995 r. Zwiedzaliśmy muzeum w Sztokholmie. Był król Szwecji, prezydent Wałęsa, polski ambasador Barbara Tuge, skandynawistka, mówiąca biegle po szwedzku i ja. Nie było z nami tłumacza. W jednej z sal stały bardzo piękne, srebrne lichtarze z polskimi orłami. Wałęsą, człowiek obyty, spojrzał i mówi do mnie półgłosem, ale dość wyraźnie.
- Panie ministrze. To u nas ukradli!!!
Wychodzimy z muzeum, ja lekko spocony, a przy sposobności pytam: - Pani Basiu co pani powiedziała monarsze przy tych lichtarza?
- Że nasz prezydent je podziwiał...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska