Przyszli po brata z samego rana. - Po co mu kanapka? Przecież wróci na śniadanie - powiedzieli. Wrócił, ale za trzydzieści lat.
Danuta Szelatyńska miała pięciu braci i dwie siostry. Jako dziesięcioletnia dziewczynka została wywieziona z rodzinnego Grodna (obecnie należy do Białorusi). Trafiła do Kazachstanu. - O tym, że chcą nas zabrać, wiedzieliśmy już wcześniej - opowiada. - Ktoś zapyta, skoro byliśmy na liście, czemu nie uciekliśmy. Ale dokąd? Z jednej strony Niemcy, z drugiej - bolszewicy. Żyłam w potwornym strachu. Kiedy nocą pod naszym domem przejeżdżał samochód, cała dygotałam. W końcu do nas wpadli z karabinami, wywrócili mieszkanie do góry nogami - wyrzucili wszystko z szaf, nawet zdjęli portrety. Szukali broni, której i tak nie znaleźli. Ze strachu, moja siostra, mama i ja szczękałyśmy zębami. Po godzinie plądrowania zasiedli na stołem i odczytali, że - według rozkazu władz najwyższych - jesteśmy przesiedleni na Daleki Wschód. Mama zupełnie straciła głowę, chwyciła za oprawione religijne czasopismo, biegała od pokoju do pokoju. "Zostaw to, mama" - powiedział jej jeden z żołnierzy. Poszedł do kuchni, przyniósł litrową kwartę z uchem. "To się przyda". Rzeczy spakowaliśmy do zszytej szybko przez siostrę narzuty. A, był jeszcze kufer z żelaznymi okuciami, nasze utrapienie. Bardzo dużo ważył. Pamiętam, że zostawiliśmy w Grodnie ogromny ogród zakończony skarpą. Blisko Niemen, jedna z piękniejszych rzek.
Mała Danusia zabrała słoik smalcu, bochenek chleba, miód, trochę masła. - Wyjęłam z tornistra książki, spakowałam jedzenie - wspomina Sybiraczka.
Pierwszym punktem była stacja towarowa Łosisina. - Wagony stały na bocznicy - dodaje pani Danuta. - Czekaliśmy trzy dni, aż zebrali cały transport. Nikt nie mógł do nas bliżej podejść, pilnowali tego żołnierze z bagnetami. W pewnej odległości stali najbliżsi, czasami ktoś coś podał. W końcu pociąg ruszył. W całym wagonie nie było ani jednego mężczyzny. Tylko kobiety i dzieci. Płacz i modlitwy. Pamiętam, że na tobołach siedziała piękna, bogata Żydówka. Jej rodzina prowadziła przy ulicy Dominikańskiej sklep z futrami, dziewczyna za kilka dni miała wyjść za mąż. Obok - mieszkanka dzielnicy biedoty, kobieta z trójką drobnych dzieci. Zabrała klatkę z trzema kurkami i balię z maglownicą. Raz czy dwa razy dziennie wypuszczali nas pod wagony. To był moment na załatwienie swoich potrzeb. Skrępowane kobiety prosiły żołnierzy stojących naprzeciw z bagnetami: odwróćcie się. Na darmo. To było upodlenie.
W Baranowiczach wywiezione osoby musiały się przesiąść. - W Związku Radzieckim były szerokie tory - wyjaśnia pani Danuta. I dodaje: - Wagony były w przepotwornym stanie: leje, dziury w podłodze. Jechaliśmy trzy tygodnie. Raz dziennie dawali nam kipiatku (wrzątku) i wiadro kaszy. Tyle przysługiwało na cały wagon czyli pięćdziesiąt osób. Spaliśmy na niewygodnych narach. Wyjrzeć na zewnątrz się za bardzo nie dało - malutkie, zakratowane okienka był za wysoko. Jak w więzieniu.
Transport minął Ural, dotarł do Kazachstanu. Pani Danuta trafiła do kołchozu im. Maksyma Gorkiego. - Domy? Najzwyklejsze chaty z gliny bez podłogi - pokazuje plan wioski. - Ba, przypadało tylko 12 m kw. na rodzinę. Każdy kołchoźnik miał oborę, musiał oddać do mleczarni ileś litrów mleka. Trafiało ono do Kellerowki, do powiatu. Pamiętam też sklep, w którym były... wody kolońskie. Nabawiliśmy się wszawicy, różnych paskudnych chorób. Było potwornie ciężko. Chodziłam do szkoły, co jednak nie podobało się innym Polakom. "Jak to? Do ruskiej szkoły?" - źle na to patrzeli. Wyjeżdżając dostałam końcowe świadectwo, na jego odwrocie były jakieś stare notatki. Wszyscy takie dostali.
Danuta Szelatyńska wróciła z zsyłki w 1945 roku. Miała wówczas szesnaście lat.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?