Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Akcja Pomorskiej "Kryminalne lato". Dobry gliniarz czuje puls miasta

Karina Obara
Marcin Wroński: - Wcale nie jesteśmy inni niż nasi dziadkowie i pradziadkowie, mimo że mamy telefony komórkowe
Marcin Wroński: - Wcale nie jesteśmy inni niż nasi dziadkowie i pradziadkowie, mimo że mamy telefony komórkowe Grzegorz Winnicki
- Mój bohater, komisarz Maciejewski, przeżył trzy wojny, jeden zamach stanu i parę okupacji. I jakoś miał co do garnka włożyć - mówi pisarz Maciej Wroński. - My nie doświadczamy dziesiątej części tych wrażeń.

Akcja Pomorskiej "Kryminalne lato"

W piątki i soboty publikować będziemy rozmowy z najpopularniejszymi autorami kryminałów, m.in. Martą Mizuro i Mariuszem Czubajem. Będziecie mogli też wygrać ich książki i zadać pytanie autorom.

Marcin Wroński

Marcin Wroński

W tym roku na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału Marcin Wroński otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru, a także Nagrodę Czytelników Wielkiego Kalibru za powieść Pogrom w przyszły wtorek! Przewodnicząca Kapituły Jury Janina Paradowska w laudacji podkreśliła, że "po raz pierwszy Jury było jednomyślne i przyznało nagrodę z pełnym przekonaniem".

Pisarz był sześciokrotnie z rzędu nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru, co jest rekordem tego najważniejszego wyróżnienia dla polskich autorów kryminałów i sensacji, zarazem potwierdzeniem, że M. Wroński od pierwszej książki z komisarzem Maciejewskim w roli głównej utrzymuje się w ścisłej czołówce gatunku. Także jako jedyny pisarz dwukrotnie, i to rok po roku, otrzymał wyróżnienie przyznawane przez czytelników.

Nie wygląda Pan na autora kryminałów, raczej na retro poetę albo żydowskiego, przedwojennego sprzedawcę smakołyków, no ewentualnie na przedwojennego podrywacza.

- Wcale nie ewentualnie! O przedwojennego podrywacza najbardziej mi chodziło i kosztowało mnie wiele pracy, żeby tak wyglądać. I może się pani zdziwi, ale to działa nawet sto lat później. Poza tym być pisarzem to wcale nie jest luzacka praca. Muszę się skupiać nad tekstem, ale także na spotkaniach z czytelnikami. Fantazja w symbiozie z drylem to właśnie ja. Owszem, są autorzy, nawet bardzo dobrzy autorzy, którzy przychodzą na wieczór autorski w dresie lub w czymś podobnym, ja jednak tak nie potrafię. Czułbym się źle, bo gdy idę do ludzi, swoim wyglądem powinienem oddać im szacunek, a przy okazji powiedzieć coś o sobie. Z pisaniem kryminałów ma to niewiele wspólnego, po prostu na mój gust wpływali ludzie jeszcze przedwojenni.

Czytaj także: Akcja Pomorskiej "Kryminalne lato": Dobry kryminał wbije cię w fotel

Stworzył Pan cykl kryminałów o komisarzu Maciejewskim. Widzę Pana zdjęcia, na których uśmiecha się subtelny mężczyzna wystylizowany na lata dwudzieste, trzydzieste. Aż tak dalece wszedł Pan w rolę?

- Właśnie o to chodzi, że wcale nie musiałem wchodzić, niemal od dziecka wyglądałem retro. Kiedy jako dwudziestolatek zamierzałem zostać kimś w rodzaju Gombrowicza, miałem takie zdjęcia, że nadawałbym się na okładkę książki o cyganerii artystycznej początku XX wieku.

Podobnie jak Krajewski pisze Pan powieści archiwalne, zamieszcza Pan nawet przedwojenny plan Wielkiego Miasta Lublina. Zastanawiam się, czy Pana czytelnicy są bardziej pochłonięci historią miasta, którą Pan skrupulatnie próbuje odtworzyć, czy fabułą kryminalną?

- Mam różnych czytelników, i tych zafiksowanych na historii, i na intrydze kryminalnej. Nie przesadzałbym z archiwalnością powieści Marka Krajewskiego czy moich. Krajewski częściej niż ja pisze kryminały bardziej kostiumowe niż historyczne, ja z kolei częściej niż Krajewski sięgam po kryptopublicystykę i pokazuję, że osiemdziesiąt lat wcześniej ludzie mieli podobne problemy i podobne zmory. W swoim rodzinnym Lublinie mam jednak to szczęście i nieszczęście zarazem, że jestem jedynym pisarzem, który odniósł sukces w skali krajowej. Dlatego każda moja nowa książka to duże wydarzenie medialne oraz tłumy na lubelskich spotkaniach autorskich, każda nagroda to listy gratulacyjne z ratusza i od czytelników, ale oprócz licznych wyrazów sympatii dostrzegam też, że ludzie patrzą mi na ręce. Gdy Wroński coś historycznie przekłamie albo się pomyli, jest wielka radość na forach lokalnych gazet. Społeczna rola pisarza jak w XIX wieku? Czytelnicy spoza Lublina mają do tego większy dystans i częściej czytają kryminały o Maciejewskim po prostu jako powieści.

Powiedział Pan: "Naprawdę żałuję, że mój Lublin już nie jest wielokulturowym miastem - ze wszystkimi tego konsekwencjami". O jakie konsekwencje Panu chodziło, bo chyba nie o rudery Lublina, tak zmyślnie przez Pana odmalowane?

- O rudery również, bo ich współegzystowanie obok eleganckich restauracji i reprezentacyjnych ulic nadawało miastu życia, sprawiało, że miasto było organizmem, a nie tylko żyjnią. W śródmieściu Lublina można było kupić ubranie za miesięczną pensję, ale wystarczyło wejść w boczną uliczkę, aby za o wiele mniejsze pieniądze przenicować stary płaszcz. Wielu handlowców i rzemieślników czekało na klienta. Można było zresztą nie tylko kupić ubranie, ale również pochodzić po księgarniach i mieć wybór między kuchnią polską albo żydowską, a także prostytutkami polskimi albo żydowskimi. Tam, gdzie kiedyś było to wszystko, teraz są głównie siedziby banków i knajpy dla turystów oraz amatorów clubbingu. Nie widzę już napięcia zdrowej konkurencji, tylko unifikację i franczyzę. Co nie jest zresztą problemem tylko Lublina, ale wszystkich polskich miast. Najbardziej zasmucił mnie Zamość, w którym jesienią zeszłego roku robiłem dokumentację do kolejnego kryminału. Gdy późnym wieczorem wracałem do wynajętego mieszkania w kamienicy, w której zresztą byłem jedynym mieszkańcem, mijałem kamienice jeszcze smutniejsze, bo bez mieszkańców w ogóle. W dzień egzystują tam jakieś sklepy, jakieś firmy, ale by mieszkać przy tych urokliwych uliczkach? Mało kogo stać. Jasne, że to konsekwencja przemian cywilizacyjnych, kiedy jednak pomyślę o dawnych żydowskich właścicielach tych kamienic, to nie wierzę, że pozwoliliby, aby stały puste. I miasto by żyło, znów biłby jego puls.

Czyli czuje Pan puls miasta, tak jak Pana bohater komisarz Maciejewski?

- Tylko on tak naprawdę mnie interesuje. Kiedy jestem w obcym mieście, przez pierwsze kilka dni staram się nie oglądać żadnych zabytków, ale po prostu chodzić zwykłymi ulicami, siedzieć w kawiarnianych ogródkach i obserwować: jest tłok czy jest pustawo, chodzą ludzie weseli czy smutni, ładni czy brzydcy, w jakich godzinach? Kolejnym etapem jest przyłączenie się do tłumu, w którym po wcześniejszych obserwacjach poruszam się prawie jak miejscowy. Muzea, galerie to dodatek dla zabicia nudy.

Taki sposób zwiedzania wymaga czasu.

- Co najmniej kilka dni dla małego miasta i co najmniej kilka tygodni dla dużego. Dlatego jeżeli jakieś biuro turystyczne proponuje mi Paryż w pięć dni, mam ochotę podać ich do sądu za próbę wyłudzenia pieniędzy.

W pana retro kryminałach miasto jest żywą tkanką. Światy mieszkańców są ze sobą połączone rozmaitymi, często nieświadomymi interesami? Komisarz Maciejewski jest wobec tych światów zwyczajnie bezradny. Dlaczego właśnie tak go Pan skonstruował?

- Bo mój bohater jest Lublinem. Niby wszystko o nim wie, ale jest tylko jego atomem, a co może zrobić atom? Najwyżej przesunąć kilka innych atomów, bo na pewno nie zmienić całej struktury. Świadomie w postać komisarza Maciejewskiego wlałem wszystkie atuty i frustracje mojego miasta, aby idealnie do niego pasował, zarazem żeby Lublin nieustannie go mierził i uwierał. Postać przyjezdnego rządziłaby się innymi prawami: byłaby nieustannie zachwycona albo obrzydzona. Owszem, to byłoby rozwojowe, tylko głupsze.

Czy tak postrzega Pan też świat współczesny?

- Ależ świat współczesny wygląda tak samo! Wcale nie jesteśmy innymi ludźmi niż nasi dziadkowie i pradziadkowie, mimo że mamy telefony komórkowe i na ogół lepiej znamy angielski. Tak samo patrzymy na rzeczywistość. Chcemy, by nas miło kołysała, a jednocześnie stymulowała do aktywności.

Teraz wiele mówi się o tożsamości. Szukają jej młodzi, bo otwarto im granice, a rzeczywistość zmienia się szybciej niż w minionej epoce. Szukają jej starzy, bo muszą dostosowywać się do zmian. W Pana książkach tożsamość bohaterów również jest płynna, głównie z powodu życia w kulturowym tyglu, w mieszance historycznej. Widzi pan tu analogię do współczesności?

- Nie, bo nasza współczesność jest bezpieczna i nudna. Mój bohater, komisarz Maciejewski, przeżył trzy wojny, jeden zamach stanu i parę okupacji. Urodził się jako poddany cara, wychował w ideałach niepodległościowych i lewicowych, zrobił jako taką karierę w II RP, by wylądować - i tak zadowolony, że żywy - w piekle stalinowskim. I jakoś miał co do garnka włożyć.

Współcześni chyba jeszcze bardziej boją się tego braku w garnku.

- My nie doświadczamy dziesiątej części tych wrażeń. Tożsamości, która dla pokolenia 1900 była sprawą fundamentalną, my poszukujemy na ogół z nudy. Dlatego właśnie chcemy, aby była twarda jak stal, a nie zależna od warunków, jak w przypadku mojego bohatera. Łatwo nam się deklarować jako prawacy czy lewacy, katole, ateiści, buddyści czy judeoposzukujący, bo to niczym ostatecznym nie skutkuje, niczym poważnym nie grozi. Poza pyskówkami. W powieści A na imię jej będzie Aniela pokazałem wybór gliny, który musi zgłosić się na służbę okupanta. Maciejewski idzie na komisariat brudny i pijany, licząc, że go odrzucą. Jednak idzie, bo tego wymaga paragraf. W momencie, gdy jego niemiecki przyszły przełożony okazuje się bardziej gliną niż nazistą, mój bohater zgadza się na współpracę, bo liczy na to, że będzie mógł dalej robić swoje i dokończyć przedwojenne śledztwo. To zdrada czy heroizm, pani zdaniem?

Teraz powiedzielibyśmy, że szaleństwo. Podobno chętnie czytają Pana policjanci. Słyszałam od jednego, że chciałby być tak przenikliwy, jak Pana główny bohater.

- Mój ulubiony komentarz, to że "gdy czytam o komisariacie Maciejewskiego, to jakbym widział swój". Bardzo ważne są dla mnie również te rozmowy, w których konsultuję różne kroki mojego bohatera. Po tylu latach pracy nad cyklem kryminalnym mam już sporą wiedzę o historii policji, jednak policyjna urzędnicza codzienność potrafi mnie zaskakiwać. Tym większą przyjemnością są dla mnie takie chwile, jak przy pisaniu Kina Venus, kiedy jeden ze znajomych policjantów przy pewnym powieściowym epizodzie zdziwił się i zapytał, skąd dostałem ten przeciek. Odpowiedziałem, że nie było przecieku, że to zdarzenie sam wymyśliłem, tymczasem pokryło się ono z bardzo podobnym, autentycznym, w dodatku całkiem świeżym... Skrupulatna dokumentacja pisarska miewa magiczną siłę rażenia, bo bywa, że pisząc fikcję, literat odtwarza rzeczywistość, o której nie miał pojęcia. Podobnie wielkim komplementem była dla mnie recenzja mojego Pogromu w przyszły wtorek pióra prof. Sławomira Buryły, który napisał, że ta powieść jest literacką ilustracją historycznej monografii Wielka trwoga Marcina Zaremby, a ja tę pracę czytałem dopiero po skończeniu książki.

Czy to prawda, że do każdej powieści przygotowuje się Pan bardzo skrupulatnie gromadząc materiały?

- Każda moje powieść, gdyby mierzyć ilościowo, to mniej więcej jedna czwarta materiałów, które przeczytałem, przygotowując się do pisania. Są to głównie monografie historyczne i dawna prasa, ale także notatki z rozmów ze znawcami tematu. Moim głównym konsultantem był przez wiele lat wybitny badacz żydowskiego i przedwojennego Lublina, Robert Kuwałek, niestety już nie mogę na niego liczyć, bo w tym roku zmarł nagle w swoim ukochanym Lwowie. Poznałem go jako czytelnika moich książek niezmiernie zaszczycony, bo już wcześniej był dla mnie wielkim autorytetem. Cieszyłem się, że połączyła nas współpraca i przyjaźń. Teraz znów muszę radzić sobie sam.

Co jest największym problemem w przygotowaniu do pisania nowej książki?

- Pomysł, koncept. To najważniejsza rzecz dla pisarza, aby mieć w głowie dobrą i frapującą historię, bo fakty to już praca niejako pochodna i one przy pewnej wprawie zawsze dadzą się dopasować. Wymagają wysiłku, często zmieniają ustalony plan fabuły, jednak służą opowieści.

A jak Pan sobie radzi z tym, że pisarz musi wysiedzieć długie godziny?

- Radzę sobie tak samo ja drudzy poczciwi ludzie, proszę pani. Musi siedzieć urzędnik, podobnie musi siedzieć pisarz. Różnica może jest tylko taka, że nie mam godzin urzędowania, że jeśli bardzo nie chcę wstać o ósmej, to wstanę o dziewiątej lub dziesiątej, ale te sześć do dziesięciu godzin codziennie poświęcam pracy. Składa się na nią lektura materiałów źródłowych, praca biurowa, a przede wszystkim pisanie.

A czego pan w pisaniu najbardziej nie lubi?

- Zdziwi się pani, ale właśnie pisania. Kiedy planuję powieść, czuję, że mogę wszystko. Kiedy koresponduję z wydawcami lub mediami, czuję, że jestem ważny. Kiedy czytam materiały źródłowe, uczę się i czuję, że jestem mądrzejszy. Kiedy piszę, tylko się wyczerpuję i czuję, że jestem nikim...

Jest Pan bardzo płodnym autorem, dawno już Pan wyprzedził Marka Krajewskiego, który opowiada, że pisze od godz. 5 rano do maksymalnie 11, a mimo to tempo miał niezwykłe. Czy Pan potrzebuje tzw. weny, czy raczej traktuje swój fach jak konieczną robotę?

- Kocham swoją pracę, nie wyobrażam sobie, że mógłbym być kimś innym niż pisarzem, ale przez to właśnie mam świadomość wszystkich mniej przyjemnych stron tego zawodu. Lubię mieć wenę i kiedy ją mam, traktuję to jako dar od losu, bo wtedy praca jest przyjemniejsza. Niemniej moje bogate doświadczenie pokazuje, że najlepsze kawałki prozy stworzyłem właśnie wtedy, kiedy rąbałem w klawiaturę bez żadnej weny, tylko w poczuciu obowiązku. Natomiast Markowi Krajewskiemu mogę tylko pozazdrościć, bo on jest w stanie bez wyrzutów sumienia zamknąć swój warsztat pracy o określonej godzinie, podczas gdy ja piszę, dopóki jestem w stanie.

Będzie Pan jeszcze eksploatował pisarsko Lublin, czy raczej ruszy pan w Polskę, a może w świat?

- Ruszę w świat, ruszę w głębszą prowincją, na pewno ruszę! Lublin jest wprawdzie moim ukochanym miastem, niemniej łatka "pisarza lubelskiego" staje się dla mnie przykra. Gdy ją widzę w paskach telewizyjnych, mam świadomość, że redaktorzy starali się dać odpowiednie rzeczy słowo, ale ja nie jestem pisarzem lubelskim, tylko polskim pisarzem z Lublina, a to nie to samo. Myślę, że powoli wyczerpuję już lokalne konteksty i lokalne historie. Myślę jednak, że lubelska prowincja ma jeszcze wiele potencjału. Nieprzypadkowo zdecydowałem się, aby siódmy retrokryminał o komisarzu Maciejewskim pod zgodnym z przedwojenną ortografią tytułem Kwestja krwi dział się w Zamościu, gdzie mój bohater zaczynał służbę w policji. Właśnie pracuję nad tą powieścią, a nowa przestrzeń pozwala mi ukazać Maciejewskiego w nowych odcieniach. Muszę jednak już wkrótce pomyśleć o czymś nowym, bo nie chcę przeciągnąć cyklu. Maciejewski, w końcu były bokser, powinien jak przystało na dobrego sportowca, odejść w momencie chwały, a nie przez nokaut.

Teraz wielu Polaków ruszyło do piór. Jak Pan to widzi? Zachęcałby pan ich do pisania i dlaczego?

- Bywam wykładowcą kreatywnego pisania, ostatnio w szkole Maszynadopisania.pl założonej przez Katarzynę Bondę, znakomitą autorkę kryminałów. Moich studentów staram się głównie zniechęcać, pokazując, jak wiele pracy, przede wszystkim nad sobą, wymaga zawód pisarza. Napisanie powieści, nawet takiej, której nie będziemy się wstydzić, a bycie pisarzem, to są dwie różne rzeczy. Rzeczywiście cierpimy na nadprodukcję książek, a wciąż za mało mamy dobrej literatury. Podobno każdy z nas nosi w sobie materiał na jedną książkę, ale być pisarzem, to zdecydować się na drugą, trzecią, dziesiątą, inaczej ta pierwsza nie jest warta wysiłku. Natomiast druga, trzecia, dziesiąta to już wybór pewnej drogi życiowej, zdecydowania się na nerwy i frustracje, ale też otwarcia na sukces. To często życiowa rewolucja, trudna do zniesienia dla bliskich. Na pewno mniej sprzyja życiu rodzinnemu niż praca etatowa urzędnika pocztowego.

Czego się Pan o sobie dowiedział pisząc kryminały?

- Nie wiedziałem wcześniej, że stać mnie na tyle wytrwałości i bezwzględności, ale cieszy mnie, że wciąż czuję w sobie wrażliwość na człowieka, inaczej moi bohaterowie byliby płascy i byle jacy. Proszę zwrócić uwagę zwłaszcza na wywiadowcę Fałniewicza, który przez tyle powieści cyklu ukrywał swój wstydliwy sekret... Kilka razy woda sodowa uderzyła mi do głowy i zapatrzyłem się w cudzy podziw, na szczęście już mi przeszło. Kiedy zaryzykowałem start ku zawodowemu pisarstwu, byłem ustatkowanym mężem, teraz odnoszę sukcesy już jako stary kawaler z odzysku. Zawsze byłem zdania, że praca zmienia człowieka. Z powodu zawodowego pisarstwa, mniejsza czy kryminałów, poznałem i niestety ujawniłem wszystkie swoje jasne i ciemne strony. Chciałem tego, więc muszę z tym żyć - to kwestia odpowiedzialności, to taka sama przedwojenna kategoria jak kwestia zawiązania krawata, kiedy idzie się między ludzi.

Uwiera to Pana?

- Gdybym wybrał inną drogę, nie zmierzyłbym się z tyloma egotycznymi demonami. Teraz nieco smutny, jednak z nadziejami i wzruszeniami układam sobie życie na nowo. To wysiłek, oczywiście, ale gdyby nic się nie zmieniło, pewnie zestarzałbym się głupi i sfrustrowany. Pisanie jest drogą, nie etatem. A ja, będąc pisarzem, nieustannie się zmieniam i sam siebie zaskakuję.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska