Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Toruński przedsiębiorca: Komuś dobrze pasowałem do układu. Za to zapłaciłem

Adam Willma
Przez te 23 miesiące aresztu poznałem swoje granice - mówi Raczkier - ale za jaką cenę?! Żona próbowała popełnić samobójstwo, mama zmarła, siostra śmiertelnie zachorowała. Dla sądu to było jednak nic.
Przez te 23 miesiące aresztu poznałem swoje granice - mówi Raczkier - ale za jaką cenę?! Żona próbowała popełnić samobójstwo, mama zmarła, siostra śmiertelnie zachorowała. Dla sądu to było jednak nic. Adam Willma
- Pamiętam tę zmianę na twarzy sędziego, który zaczął zdawać sobie sprawę, że został oszukany - mówi Mieczysław Raczkier, toruński przedsiębiorca uniewinniony po 11-letnim procesie. Dostał 600 tys. zł odszkodowania.

- Jak się mieszka w Gdańsku?
- Myślałem, że ta przeprowadzka będzie prostsza, że pozwoli odciąć się od tych wszystkich wydarzeń, ale trudno odciąć korzenie. Dwa lata temu sprzedaliśmy dom w Toruniu i klamka zapadła.

- Pana toruński dom był jednym z symboli sukcesu lat 90. Luksusowa willa z kortem - położona w centrum miasta, a jednocześnie otoczona murem i niedostępna. Wielu działała na wyobraźnię.
- Wiem, że były wokół tego różne emocje. Po wydarzeniach w 1999 roku ten dom przestał być dla nas źródłem satysfakcji, nie chcieliśmy już tam mieszkać.

- Wróćmy do początku lat 90. Jest pan postrzegany jako poważna figura na biznesowej szachownicy, działa pan w branży paliwowej.
- Miałem trzy stacje i hurtownię paliw. W pewnym momencie stwierdziłem jednak, że to jest rynek, który zostanie zagarnięty przez wielkich graczy i sprzedałem stacje Aralowi i Shellowi. Dziś widzę, że moje obawy były nadmierne.

- Wszedł pan na rynek nieruchomości.
- To było około 1997 roku, kapitał ze stacji pozwalał na konkretne ruchy.

- Kto dysponował wówczas takim kapitałem, szukał gruntów, które można byłoby z zyskiem sprzedać hipermarketom.
- Zainteresowanie było duże, w moim przypadku również w 1998 roku pojawiła się możliwość sprzedania gruntu po Tormięsie firmie Real. Wszedłem w to przedsięwzięcie, choć wymagało ono wielu zabiegów prawnych, logistycznych i pewnej inżynierii finansowej.

- Ta inżynieria oznaczała m.in. otwartą wojnę ze środowiskiem Radia Maryja.
- Wówczas chyba nie miałem dostatecznej wyobraźni, żeby przewidzieć konsek- wencje wydarzeń. Proszę zrozumieć - ja nie miałem niczego na sumieniu. Działem zgodnie z prawem, wydawało mi się, że dodatkowo mój wspólnik, zabezpieczający transakcję od strony prawnej, jest gwarantem bezproblemowego jej załatwienia. Od strony ludzkiej protesty były oczywiście zrozumiałe, ale mieliśmy zapewnienie od Reala, że większość załogi Tormięsu zostanie zatrudniona przy budowie, a później przy obsłudze centrum handlowego. Warto przypomnieć, że wcześniejsi właściciele Tormięsu - fundusz Foksal i Sokołów zaproponowali załodze zatrudnienie w nowych zakładach mięsnych przy ul. Kociewskiej, ale w końcu uznali, że mają dość szarpaniny ze związkami i interwencji ludzi ze środowiska Radia Maryja.

Przeczytaj także: 600 tys. zł - takie zadośćuczynienie dostanie Mieczysław Raczkier, toruński biznesmen niesłusznie oskarżony o współpracę z "ośmiornicą"
- Sprawa Tormięsu była pierwszym przedsięwzięciem, które załatwiał pan z Jackiem Sulikowskim?
- Poznaliśmy się wcześniej, na początku lat 90., gdy zamienił posadę sędziego na radcostwo. Obsługiwał wówczas transakcje związane z tzw. Domem Pana w Toruniu, który jest moją własnością.

- Miał pan do niego pełne zaufanie?
- Wszystkie te wydarzenia miały miejsce w określonym czasie. Wydawał mi się kompetentnym człowiekiem. Mieliśmy, oprócz kontaktów biznesowych, relacje towarzyskie, znały się nasze żony. W tamtym okresie współpracowało nam się dobrze.

- To właśnie żona Sulikowskiego formalnie kupiła akcje Tormięsu.
- Tak, to był ruch, który w naszym zamierzeniu miał trochę wyciszyć emocje. Doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie jeśli zakup sfinalizuje "nieznana Kujawianka z Ciechocinka". Akcje kosztowały około 6 milionów. Atmosfera rzeczywiście się rozgrzała, do tego stopnia, że zadzwonił do mnie znajomy przedsiębiorca z Torunia, któremu z początku przypisano tę transakcję, że na antenie Radia Maryja ludzie modlą się o to, żeby mu się - delikatnie mówiąc - nie powiodło. Aż takich emocji nie przewidzieliśmy.

- W lipcu 1999 roku mieliście ostatecznie finalizować umowę sprzedaży gruntu pod hipermarket z Realem.
- I tak by się stało, gdyby nie wydarzenia z 29 czerwca. Przyjechałem z wypoczynku w Borach Tucholskich na zebranie rady nadzorczej w Tormięsię. Po tym zebraniu, około 17.00, wyjechaliśmy razem z Jackiem Sulikowskim jego samochodem. W okolicy kościoła garnizonowego zostaliśmy zatrzymani przez funkcjonariuszy policji. Samochody były dwa - cywilne ubrania policjantów wskazywały, że to nie będzie kontrola drogowa. Po wylegitymowaniu Sulikowski został zwolniony, a mnie zatrzymano. Zawieźli mnie do mojego domu i poinformowali, że zostanie przeprowadzone przesłuchanie "w związku ze sprawą łódzką". Próbowałem tłumaczyć, że z Łodzią nie mam nic wspólnego. Owszem, kilka lat wcześniej miałem jedną transakcję związana z zakupem telewizorów. Tamta transakcja nie doszła w końcu do skutku, za to naraziła mnie na problemy z odzyskaniem zainwestowanych pieniędzy. Od tamtego czasu nie prowadziłem tam żadnych interesów. Nawet nie przypuszczałem, że tamta sprawa pozwoli na "wmontowanie" mnie w łódzką ośmiornicę.

- Co znaleziono podczas przesłuchania?
- Telefon, kalendarze... I broń, na którą od dawna miałem pozwolenie. Notabene funkcjonariusze nie mieli świadomości, że ta broń u mnie jest. Kilka lat później analogiczna sytuacja miała miejsce z panią Blidą.

- Stamtąd zabrali pana wprost do Łodzi?
- Dojechaliśmy o 7.00 rano, po czym zostałem zamknięty w klatce na korytarzu w komendzie wojewódzkiej. Osoby przychodzące rano do pracy mogły więc mnie sobie obejrzeć i dać upust emocjom.

- ???
- Akcja przeciwko łódzkiej ośmiornicy została przeprowadzona dzień wcześniej i cała komenda żyła tą sprawą. Najbardziej szokujące było jednak dla mnie przywitanie przez funkcjonariuszy w Łodzi. Usłyszałem: - Panie Raczkier, porozmawiamy jeszcze na temat zabójstwa Chojnackiego.To był cios poniżej pasa. Władek Chojnacki był moim serdecznym przyjacielem, sam niosłem jego trumnę, po tym jak w połowie lat 80. został zamordowany w niejasnych okolicznościach.

- Może chodziło o to, żeby pana złamać?
- Nie było możliwości, żebym przyznał się do czegoś, czego nie zrobiłem i o czym nie miałem nawet pojęcia. Ale w takich sytuacjach granica pomiędzy życiem a śmiercią staje się bardzo krucha. Może o to im chodziło. Z Łodzi przewieziono mnie do aresztu w Piotrkowie Trybunalskim. Nie znałem wówczas mapy polskich aresztów, ale już na miejscu poczułem się jakbym cofnął się o kilka stuleci, bo tamten areszt był zaadaptowanym budynkiem poklasztornym. Trafiłem do dwuosobowej celi o wymiarach 1,5x2 metra z maleńkim zakratowanym okienkiem.

- I kolejne przesłuchania.
- Bynajmniej! Na kolejne przesłuchanie czekałem pół roku. Wówczas byłem już na oddziale psychiatrycznym szpitala więziennego w Łodzi. Na pierwsze widzenie z żoną zezwolono mi półtora miesiąca po zatrzymaniu. Oczywiście przez szybę, przy pomocy słuchawek.

- W szpitalu warunki były lepsze?
- Zdecydowana większość osób, z którymi przebywałem na sali, była tam na obserwacji po przestępstwie z artykułu 148 (zabójstwo - red.). Jeśli ktoś za życia nie był w piekle, to w więzieniu ma szansę to nad-robić. Skumulowanie na niewielkiej powierzchni wielu osób, ich emocji, traumy i fizjologii jest mieszanką wybuchową. Któregoś dnia przywieziono do aresztu starszego mężczyznę, wydawał mi się inny niż wszyscy, więc nawiązałem z nim kontakt. Sprawiał wrażenie kompletnie zdruzgotanego. Zachęcałem go, żeby skorzystał z 35-minutowego spaceru, który nam się należał. Odmówił, stwierdził, że w tym czasie się ogoli. I rzeczywiście się ogolił. A później się powiesił. Gdy wróciłem ze spacerniaka już nie żył. Nie chcę mówić o szczegółach, ale sytuacje znęcania się i upokarzania są w więzieniach normą. I nie może pan liczyć na niczyją pomoc, bo przez skargę można jedynie pogorszyć swoją sytuację. W Łęczycy, do której trafiłem ze szpitala, w jednej sali upchnięto nas 25 , a nawet 30 osób. To były warunki łagru. Jeśli coś mi pomogło w relacjach z innymi więźniami, to właśnie paradoksalnie skojarzenie z łódzką ośmiornicą, darzyli mnie pewnym respektem. O ile mogłem, starałem się wykorzystać to pomagając innym, którzy nie dawali już rady. Wie pan, to jest czas, w którym człowiek wiele dowiaduje się o sobie. Z dzisiejszej perspektywy jestem zdumiony, że jednak tyle byłem w stanie wytrzymać.

- Toczyły się czynności w prokuraturze...
- W ciągu 23 miesięcy mojego pobytu w areszcie zostałem przesłuchany 3 razy. Nie mam wątpliwości, że skazany zostałem zanim jeszcze mnie aresztowano. Wszystko, co działo się później, było jedynie próbą dopasowania dowodowych puzzli ze strony śledczych. I rzeczywiście - skonstruowano majstersztyk, skoro udało się w pewnym momencie przekonać Sąd Najwyższy o celowości mojego aresztowania (rok po moim zatrzymaniu!). O tym, że zostałem w końcu wypuszczony z aresztu nie zadecydował sędzia, ale dwóch ławników. Młoda pani sędzia przewodnicząca była całkowicie przekonana o mojej winie i gdyby to od niej zależało, przesiedziałbym kolejne miesiące w areszcie. Dopiero gdy zobaczyli dowody, które dostarczyłem, to się zmieniło. Pamiętam tę zmianę na twarzy sędziego, który w pewnym momencie zaczął zdawać sobie sprawę, że został oszukany.

Zobacz także: Tormięs znów w toruńskim sądzie. Proces trzeba powtórzyć

- Jak to możliwe, że sąd tak długo zachowywał się jak dziecko we mgle?
- Prokurator, który wnioskuje o areszt, może liczyć na duży kredyt zaufania sędziego. Sytuacja, w której się znalazłem, sprawiła, że nabrałem wątpliwości, czy rzeczywiście sąd szczegółowo zaznajamia się z obszernym materiałem dowodowym. Co więcej, gdy byłem już na wolności i uczestniczyłem w rozprawie, podczas której zeznawał świadek koronny, prokurator zwrócił się do sądu, aby ponownie mnie aresztować. Znowu próbowali złamać mnie w ten sam sposób.

- Real wycofał się z umowy.
- Gdy siedziałem w areszcie, wspólnik pojawił się u mojej żony, która nie miała ze mną żadnego kontaktu ani odpowiedniej wiedzy. Sentymenty się skończyły - przejął kontrolę nad Tormięsem. Musiały minąć lata, zanim został prawomocnie skazany za korupcję, oszustwo i fałszowanie dokumentów, którymi posługiwał się przeciw nam w sądzie.

- Kiedy nastąpił przełom?
- Gdy położyłem na stole sędziowskim zebrane przez siebie dowody na swoją niewinność. Dostarczyłem sądowi całe tomy akt. To było zupełne odwrócenie ról. Okazało się, że to nie - jak stanowi prawo - prokuratura musi udowodnić mi winę, ale ja muszę udowodnić swoją niewinność. Ten proces sadowy zajął 11 lat. Żeby nie było wątpliwości, uważam że duża część działań prokuratury w sprawie łódzkiej ośmiornicy była słuszna. Problem w tym, że akurat nie w kwestii mojej osoby. Wszystkie dotyczące mnie zarzuty zostały oparte na zeznaniach świadka koronnego. To było jednak za mało, aby skutecznie mnie oskarżyć. Wówczas prokuratura znalazła kolejnego świadka, który również złożył fałszywe zeznania. Gdy zostałem zwolniony z aresztu, pojechałem do jego domu i zrobiłem coś, czym nie posługiwałem się nigdy wcześniej w życiu - nagrałem rozmowy. Powiedział mi, że podpisywał tylko protokoły podsuwane mu przez policjantów. Później starałem się nakłonić go do powiedzenia prawdy przed sądem, a dopiero gdy to zawiodło, przekazałem po prostu wszystkie nagrania sądowi. To był przełom. Sąd miał czarno na białym dowód na to, że świadek został nakłoniony do złożenia fałszywych zeznań przez prokuratora. Co ciekawe, prokuratura, mając dowody na sfabrykowanie zarzutów, nigdy nie pociągnęła tego wątku i nie rozliczyła sprawców.

- Jak wyglądał dzień, w którym opuścił pan areszt?
- Tego samego dnia zmarła moja mama. Uchyliła się brama przy ul. Smutnej, zobaczyłem żonę. Poszliśmy na cmentarz w Łodzi, chciałem złożyć kwiaty na grobie mojego adwokata, który w trakcie sprawy zginął w tragicznym wypadku.

- IIe stracił pan na Tormięsie?
- Zainwestowałem 6 milionów złotych. Do tej pory nie odzyskałem nawet połowy, ale trwa postępowanie komornicze i w lipcu grunt po Tormięsie będzie licytowany. Moja wierzytelność jest jedną z wielu, które mają być z tego tytułu spłacone.

- Pozostał pan w biznesie?
- Zostałem na peronie w 1999 roku. Pociąg biznesowy odjechał szybko. Zablokowano mi wówczas duże środki, pojawił się też ostracyzm wobec mnie. Owszem, prowadzę niewielkie interesy w branży nieruchomości, nie ma czym się chwalić.

- W tej mrocznej historii jest jakaś jasna strona?
- Chyba tylko ta, że dowiedziałem się czegoś o sobie, poznałem swoje granice. Chyba jedynie myśl o żonie i dzieciach utrzymywała mnie na powierzchni. Gdy siedziałem w areszcie, żona miała próbę ciężkie załamanie nerwowe, moja mama poważnie chorowała, na raka zapadła też siostra (zmarła krótko po moim wyjściu). Dla sądu nie był to żaden argument - nie pozwolono mi wówczas im pomóc i tego nie mogę odżałować.

- Widział pan ostatnio plac po Tormięsie?
- Czasem tam przejeżdżam, syn mieszka niedaleko. Żałosny widok. Na tej sprawie stracili wszyscy. Ja i pracownicy Tormięsu, którzy ostatecznie stracili pracę. Niecały rok temu, na skutek mojego pozwu o naruszenie dóbr osobistych przez "Nasz Dziennik", doszliśmy do ugody i zostałem przeproszony. Pan prezes okazał się dżentelmenem i ciekawym rozmówcą. Pożegnaliśmy się w miłej atmosferze.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska