Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przeżyłem. I mówię młodym, że od nich zależy przyszłość

Ewa Abramczyk-Boguszewska
- Gdy Francuzi wyrabiali nam dokumenty, zrobiliśmy sobie na pamiątkę to zdjęcie - mówi pan Jacek. Kolegów pamięta z imienia, nazwiska i numeru, oprócz siedzącego w środku "Dziadzia"
- Gdy Francuzi wyrabiali nam dokumenty, zrobiliśmy sobie na pamiątkę to zdjęcie - mówi pan Jacek. Kolegów pamięta z imienia, nazwiska i numeru, oprócz siedzącego w środku "Dziadzia" zbiory prywatne
W połowie czerwca w Auschwitz spotykają się ci, którzy przeżyli obóz. Jacek Zieliniewicz też tam będzie. Oprowadzi niemieckich turystów.

Pierwszy transport więźniów wjechał do obozu zagłady w Auschwitz 14 czerwca 1940 roku. Było w nim 728 mężczyzn - Polaków i Żydów. Niemcy powitali ich słowami: - Nie przyjechaliście tu do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin (...). Żydzi mają prawo żyć dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące.

Numer 138 142

Tekst tego "powitalnego" przemówienia, zachowany w obozowych dokumentach, Jacek Zieliniewicz, bydgoszczanin i były więzień Auschwitz przytacza podczas spotkań z młodzieżą. Bo właśnie młodym od lat przekazuje prawdę o tamtych czasach. Odwiedza także uczniów w niemieckich szkołach. A oni chcą go słuchać. Do dziś przechowuje list, który otrzymał w 2003 roku od ucznia piątej klasy. Christian Koob, bo tak nazywa się chłopiec, składa w nim najlepsze życzenia panu Jackowi i jego bliskim.

Jackowi Zieliniewiczowi utkwiło też w pamięci spotkanie z niemieckimi studentami we Freiburgu. Sala była pełna do końca, mimo że spotkanie trwało ponad dwie godziny. - Nie ma złych i dobrych narodów. Są tylko dobrzy i źli ludzie - mówi. - Mam wśród Niemców serdecznych przyjaciół, choć kiedyś wydawałoby mi się to nie do pomyślenia. Gdy w latach 60. pojechałem do Auschwitz po raz pierwszy od zakończenia wojny i za plecami usłyszałem język niemiecki, zamarłem z przerażenia. Przez chwilę miałem wrażenie, że znów znalazłem się w obozie.

Pan Jacek trafił tam w sierpniu 1943 roku. Miał 17 lat. - Mieszkałem wtedy z rodziną w Końskich (obecne woj. świętokrzyskie - przyp. red). - Tam nas wysiedlono z Janowca Wielkopolskiego, skąd pochodzę. Końskie i okolice były terenami, na których działała partyzantka. Zaangażowałem się w działalność AK-owców. Wtedy aresztowano nie tylko mnie, ale i innych kolegów.

- Gdy dojechaliśmy do Auschwitz, była noc. Byliśmy zaskoczeni, że cały teren jest oświetlony. Podczas wojny panowało przecież wszędzie obowiązkowe zaciemnienie. Od razu nas rozładowano. Zeskakiwaliśmy z wagonu z wysokości ponad metra. Starszym się pomagało. Z daleka zobaczyliśmy baraki, a u ich szczytu jakieś hałdy. "To pewnie drewno na opał" - pomyśleliśmy. Potem okazało się, że to stosy trupów.

Pan Jacek dostał numer 138142. Auschwitz był jedynym obozem koncentracyjnym, w którym tatuowano więźniom numery. Każdy numer przydzielany był tylko raz. Nie wykorzystywano ponownie numerów po osobach zmarłych lub uwolnionych. Na ręku pana Jacka numer widnieje do dziś.

Zwraca uwagę. - Czasami widzę, że wiele osób chciałoby mnie o niego zapytać, ale jest im niezręcznie. Niepotrzebnie - mówi.

Po przyjeździe więźniów prowadzono do łaźni. - Przed wejściem odebrano nam wszystkie rzeczy z wyjątkiem paska od spodni i butów. Dostaliśmy brudną, zawszoną, podartą odzież. Potem skierowano nas na kwarantannę. Tam mieliśmy nauczyć się, na czym polega życie w obozie. To był też pierwszy etap, na którym eliminowano najsłabszych.Trafiliśmy do bloku siódmego. Naszym "blokowym" był słowacki lub holenderski Żyd. Nie był najgorszy. Nie używał kija, rzadko nas bił. Za to okradał nas z chleba, jak wszyscy, ale dało się wytrzymać.

Zobacz też: Obóz koncentracyjny na Błoniach w Inowrocławiu [zdjęcia]

Obozowy dzień zaczynał się o czwartej nad ranem. - Dostawaliśmy pół litra czegoś, co przypominało kawę lub herbatę. W ciągu dnia było coś w rodzaju zupy. Na początku nie chcieliśmy tego jeść, ale szybko nam przeszło. Brakowało misek, a o sztućcach w ogóle nie było mowy! Staliśmy w czwórkę przy jednej misce, która krążyła między nami. Każdy pilnował, żeby sąsiad nie zrobił zbyt dużego łyka. Nie mieliśmy już butów, chodziliśmy boso i od rana do wieczora staliśmy na apelu. Bez względu na pogodę. Od głodu jeszcze gorsze było zimno. Pracowaliśmy niewiele. Częstszy był tzw. sport. Kazano nam biegać, skakać, a jak ktoś nie dawał rady, to go bito. Na przykład, kijami po głowie. W obozie dwa razy w miesiącu mogliśmy napisać list do rodziny. Taki na obozowym formularzu. Treść była przewidziana z góry: jestem zdrowy i czuję się dobrze.

Potrzebne szczęście

Szansę na przeżycie mieli tylko ci, którzy pracowali pod dachem. Niemcy nie zabijali od razu fachowców, bo ci mogli się przecież przydać. Do wybrańców należeli więc szewcy, krawcy, elektrycy, itd. - Trafiłem do komanda pomocników murarzy, choć murarzem nigdy nie byłem - wspomina pan Jacek. - Mieliśmy robić porządki w magazynie, choć właściwie nic do roboty nie było. Pilnowaliśmy się więc, aby pracować wtedy, gdy ktoś na nas patrzył. Bo przecież nie można było zobaczyć niepracującego więźnia! Jak na obozowe warunki żyliśmy jednak w luksusie - byliśmy pod dachem, dostawaliśmy paczki z domu. Nic mi nigdy z nich nie zginęło, ale nie dlatego, że Niemcy byli tacy uczciwi. Po prostu ci, którzy przekazywali paczki więźniom, mieli dużo lepsze rzeczy do jedzenia. W obozie było wszystko możliwe. Aby przeżyć, trzeba było mieć wiarę w przeżycie, przyjaciół i kupę szczęścia. Ci, którzy go nie mieli, umierali. Tak, jak mój kolega, Czesław Dussberger, który wiele razy został dotkliwie pobity przez oberkapo. Z Auschwitz przez Dautmergen trafił on do Dachau Allach i zmarł na pięć dni przed oswobodzeniem obozu.

Do Auschwitz przychodziło coraz więcej transportów. Piece w krematoriach nie nadążały z paleniem zwłok. Do zagazowania przychodziły wielkie transporty ludzi. Niemcy kazali więc wykopać doły i w nich palono ciała. - Śmierdziało dosłownie wszystko: nasze ubrania, koce, skóra, wszystko. Tego potwornego zapachu nie dało się w żaden sposób pozbyć.

- Ludzi, którzy szli do gazu mijaliśmy w drodze do pracy. Nie wiedzieli, co ich czeka, a my nie mogliśmy im nic powiedzieć. Nie było absolutnie takiej szansy, pomijając nawet barierę językową, bo przecież od razu byłaby kula w łeb.

- Kobiety i dzieci wpuszczano do komory gazowej pierwsze. Na ogół wchodziły spokojnie. Potem wpychano tam mężczyzn. Zamykano drzwi wejściowe. Tylko wejściowe, bo nikt już przez nie nie wyszedł. Co czuliśmy, widząc to wszystko? Kiedyś, gdy siedzieliśmy wieczorem w baraku, jeden z kolegów zapytał: - Słuchajcie, czy my jesteśmy jeszcze normalni? Bo przecież mijamy tylu ludzi, którzy idą na śmierć, a nic nas to nie obchodzi. Inny odpowiedział: - Chyba jednak jesteśmy, bo gdy widzę tam dzieci, to jednak trochę mi głupio...

Piekło Dautmergen

W sierpniu 1944 r. radzieckie wojska zbliżały się do Oświęcimia. Niemcy rozpoczęli więc ewakuację obozu. Jacek Zieliniewicz znalazł się w transporcie do Niemiec. - Jechaliśmy cztery dni. Byliśmy brudni, głodni i spragnieni. Ale obiecywaliśmy sobie, że wytrzymamy. W końcu byliśmy więźniami, którzy przeszli niejedno. Wysiedliśmy z wagonów. Po przejściu paru kilometrów zobaczyliśmy łąkę. Na niej - namioty i tylko jeden barak. Nic więcej. To był obóz w Dautmergen. Nie było wody. A my przez całą drogę liczyliśmy na to, że na miejscu się umyjemy i dostaniemy pić.

Więźniowie przebywali w tragicznych warunkach. - Było tu jeszcze gorzej niż w Auschwitz. Robiło się coraz chłodniej, a my byliśmy w letnich pasiakach. Gdy padało, łąka zamieniła się bagno sięgające do połowy łydek. Trzymaliśmy więc drewniaki w rękach, żeby nie utonęły w tym błocie. W ogóle się nie myliśmy.

Musieliśmy potwornie śmierdzieć, bo ludzie uciekali na nasz widok. My tego smrodu nie czuliśmy.

W Dautmergen głód był potworny. - Chleb dzielono na 8 osób, a w Auschwitz - na cztery. Byliśmy w stanie zjeść wszystko. Gdy wychodziliśmy z obozu, po drodze mijaliśmy gospodarstwo. Był tam gnojownik, na który wyrzucano moszcz z jabłek, wytłaczany prasą. Czasem udawało nam się zgarnąć z gnoju te wytłoki i zjeść.

Więźniowie umierali więc jeden po drugim. - Nie wytrzymywali zwłaszcza ci z powstania warszawskiego. My, z Oświęcimia, jakoś dawaliśmy radę, ale i nas dopadł kryzys. Było już bardzo źle, także pod względem psychicznym. Ważyłem 38 kg. Gdy ważono mnie przy wyjeździe z Auschwitz to było 70 kg, dzięki pracy pod dachem i paczkom z domu.

Z pomocą przyszedł panu Jackowi obozowy lekarz. Był to znajomy jego rodziców. Pan Jacek trafił do szpitala. - Wtedy też po raz pierwszy od miesięcy zobaczyłem się w lustrze. Ujrzałem szkielet obciągnięty skórą, na której utworzyła się skorupa brudu. Chodziły po niej wszy.

- Lekarz zatrzymał mnie w szpitalu. Do dziś pamiętam to uczucie szczęścia, gdy słyszałem wezwanie na poranny apel, a ja leżałem w łóżku. Ale nie mogłem być tam wiecznie. Zbawienna okazała się znajomość języka niemieckiego. Esesmani potrzebowali kogoś do pracy w swoim baraku. Udało mi się tam dostać. Umyłem się, dostałem czyste rzeczy. Gdy esesmani nie zjedli wszystkiego, miałem dla siebie resztki z talerzy. Dzięki tej pracy przeżyłem.

Wyzwolenie było już coraz bliżej. Trwały naloty. Niedaleko obozu znajdowała się cementownia. Z daleka było widać jej wysoki komin. - Powiedzieliśmy sobie, że gdy on runie, przestanie też istnieć obóz. Nie wiem, skąd się wzięło to przekonanie, ale tak sobie mówiliśmy.

Ewakuacja

W 2006 roku podczas pielgrzymki do Polski papież Benedykt XVI odwiedził Auschwitz-Birkenau i spotkał się z byłymi więźniami obozu. Był wśród nich Jacek Zieliniewicz
(fot. zbiory prywatne)

W komin cementowni bomba uderzyła się 18 kwietnia. W tym samym dniu, wieczorem, zarządzono ewakuację obozu. - Niemcy prowadzili nas setkami. Szliśmy tylko w nocy, w dzień się ukrywaliśmy. Na drogach jakikolwiek ruch był niemożliwy, bo trwały naloty. Samoloty latały tak nisko, że można było dostrzec twarz pilota. Gdy chowaliśmy się w lesie, Niemcy kazali nam wykładać na jego obrzeża obozowe płaszcze. Chodziło o to, aby piloci myśleli, że ukrywają się tam więźniowie Nigdy też nie zdarzyło się, żeby nas ostrzelano.

Więźniowie dotarli w okolice Jeziora Bodeńskiego. - Ulokowano nas w stodołach. Jeden z esesmanów ostrzegał, że Niemcy chcą nas spalić. Mówiło się też, że mamy trafić na dno Jeziora Bodeńskiego, że nas w nim potopią. Jednak zmieniliśmy kierunek na Dachau i doszliśmy do Althausen. Tam esesmani uciekli. Brzmi to może dziwnie, ale byliśmy przerażeni. Zostaliśmy kompletnie sami, a wokół byli sami Niemcy! Do tej pory esesmani w jakiś sposób nas przed nimi chronili. Usiedliśmy z kolegą na łące, jedliśmy ostatni kawałek chleba. Nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Razem z dwoma innymi kolegami poszliśmy do najbliższej wsi. Nagle zobaczyliśmy Niemców, którzy prowadzili dwóch Polaków, ojca i syna. Staliśmy czekając nie wiadomo na co. Nawet nie zareagowaliśmy, gdy Niemcy kazali nam uciekać. Dopiero, gdy zaczęli strzelać, pędem ruszyliśmy do lasu. Do dziś pamiętam, jakie to uczucie, gdy człowiek biegnie, a za sobą ma wymierzony w plecy karabin. Schowaliśmy się w zagajniku i staraliśmy się zachowywać jak najciszej. Nie mieliśmy nic do jedzenia, ale paliliśmy dużo papierosów. Nad zagajnikiem unosiły się kłęby papierosowego dymu. Gdyby ktoś rzeczywiście chciał nas namierzyć, zrobiłby to bez trudu.

Fotografia na pamiątkę

Droga powrotna do Polski trwała kilka miesięcy. - W końcu dotarliśmy do Herbertingen. Zamieszkaliśmy w hali produkcyjnej. Przychodziła do nas trójka dzieci z niemieckiej rodziny. Jeden z kolegów, Zbyszek, opiekował się nimi. Gdy mu to wypominaliśmy, powiedział: - Przecież to tylko dzieci.

Zbyszek to Jarosław Sierakowski (numer 119437). Na zdjęciu, które publikujemy na pierwszej stronie, siedzi trzeci od lewej. Pan Jacek wymienia też pozostałych. - Pierwszy z lewej to Józef Ciok, numer obozowy 150 099. Obok niego "Dziadzio". Tak na niego mówiliśmy, bo był od nas starszy i łysy. Nie pamiętam jego imienia ani nazwiska, był z powstania warszawskiego i miał numer ponad 192 tysiące. Podobno był kucharzem w "Bristolu".

Od lewej na zdjęciu stoją: Tadeusz Szmit (numer 192 148 (z powstania warszawskiego), Antoni Kołodziejczyk (numer 138048), Stanisław Krajewski (numer 137 599). Jako ostatni stoi pan Jacek. - Z Józkiem, Antonim i Stanisławem byliśmy razem od aresztowania w Końskich.

W grudniu 1945 roku pan Jacek wrócił do Polski. - Byłem młody, miałem zaledwie 19 lat i chciałem żyć. Dla mnie to była wolność. Nikt do mnie nie strzelał, nie musiałem się bać. Teraz mam lat 88 i przy każdej okazji mówię młodym ludziom, że przyszłość zależy od nich. Chcę, żeby o tym pamiętali.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska