Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Są góry, które mnie nie lubią

Rozmawiała Joanna Pluta
To jedno ze zdjęć z wyprawy Anny Czerwińskiej na Broad Peak i K2 w 2007 roku.  Wtedy się nie udało.
To jedno ze zdjęć z wyprawy Anny Czerwińskiej na Broad Peak i K2 w 2007 roku. Wtedy się nie udało. blog Anny Czerwińskiej
O zdobytych i niezdobytych szczytach, byciu kobietą i utracie przyjaciół - rozmowa z Anną Czerwińską, himalaistką, która ma na koncie sześć ośmiotysięczników i Koronę Ziemi. Cały czas marzy o zdobyciu K2 i wciąż większość czasu spędza w górach.

- Ludzie nie stukają się w głowę, kiedy widzą, że poświęca pani kilka miesięcy i sporo pieniędzy, żeby jechać w góry i się męczyć?
- Moi znajomi już się przyzwyczaili do tego, co robię. Te przygotowania znowu nie są tak intensywne. Często w tych górach jestem, więc mój organizm jest do tego przyzwyczajony. Ludzie raczej nie pytają, po co się tak męczę, po co jeżdżę w te góry. Natomiast zastanawiają się, jak ja potem odpoczywam. I zawsze najtrudniej mi na takie pytanie odpowiedzieć, bo w ogóle nie odpoczywam. Gdy wracam do domu, to się domyję, dopiorę, ogarnę to wszystko, co się nazbierało, gdy mnie nie było i już tak naprawdę rozglądam się, gdzie by tu znowu. Nosi mnie. Siedzenie na kanapie w moim przypadku nie wchodzi w grę. Ostatnio zmusiły mnie do tego korzonki. Ale jestem z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Na szczęście niedługo jadę do Nepalu i to mnie jakoś trzyma (śmiech).

Przeczytaj także: Dorota opowiedziała o zdobyciu góry Mc Kinley na Alasce [zdjęcia]
- Babie w górach jest ciężko?
- Nie. Ostatnio nawet też mnie ktoś o to pytał przy okazji wydania nowej książki Arlene Blum, amerykańskiej alpinistki i feministki. Opisuje w niej wyprawę na Annapurnę z 1978 roku. Pierwszą kobiecą wyprawę na ośmiotysięcznik, zakończoną sukcesem. Wielu wtedy wątpiło, czy to się uda. Ona wraz z dwunastką kobiet dowiodła, że się mylili. I między innymi to wydarzenie i wszystkie późniejsze z udziałem kobiet pokazują, że babie nie jest ciężko. Owszem, kobiety są słabsze, ale tak sobie stawiają cele, tak planują drogę, by ta słabość ich nie dopadła. Oczywiście nie mówię tylko o fizjologicznych sprawach, ale również o tym, że przecież nie mamy takiej siły mięśni jak panowie. Z drugiej strony mamy większą tolerancję na zimno, na wysokość, na brak snu. Kobiety mają większą przeżywalność niż mężczyźni. Więc coś za coś. Ale to, co niewątpliwie jest dla kobiety najgorsze w górach... to siusianie.

- A relacje z mężczyznami? Myślę, że mimo wszystko kobiety ścigają się z płcią przeciwną. Chcą udowadniać, że im dorównują, a nawet są lepsze. Wystarczy spojrzeć na dawne czasy i na Wandę Rutkiewicz.
- To nie tak. Wszystko zależy od psychiki kobiety. Z Wandą było tak, że to ona chciała się ścigać i udowadniać coś na przykład Jurkowi Kukuczce. Jemu to do niczego nie było potrzebne. Wrócę jeszcze do książki Blum. Hasłem jej wyprawy na Annapurnę było "Miejsce kobiety jest na szczycie". A ja uważam, że miejsce kobiety jest tam, gdzie chce być. Po prostu. Wanda była uparta i chciała się ścigać. Jej podejście do mężczyzn na wyprawie było skrajne. Czasem wręcz nie chciała ich mieć w promieniu kilkudziesięciu metrów pod górą. To moim zdaniem przesada. Ale zrobiła bardzo wiele dobrego dla kobiecego himalaizmu. W Polsce przetarła szlaki. Zresztą ja jestem z jej szkoły. Bardzo wiele mnie nauczyła. Tylko, że szybko zrozumiałam, że w tych relacjach damsko-męskich na wyprawach, w tej "rywalizacji" trzeba iść na kompromis, bo inaczej to nie ma sensu.

- A co się dzieje w bazie, pod górą, kiedy zespół składa się z kobiet i mężczyzn? Krążą o tym różne historie.
- Dobrze się dzieje. Ale kiedy w zespole męskim jest tylko jedna kobitka, to dobrze, żeby była czyjąś żoną albo dziewczyną. Najgorzej jeśli jest wolna, bo o taką wolną wśród panów może dojść do jakichś kłótni. Zachowują się też wtedy inaczej. Dziwniej. I to może mieć później zdecydowany wpływ na przebieg wyprawy.

- O czym się myśli w czasie drogi? Joe Simpson w "Dotknięciu pustki" opowiada, że gdy schodził z Simonem Yatesem z Siula Grande, było zimno, niebezpiecznie, był wycieńczony. I nagle zaczął słyszeć jakiś upiorny przebój Boney M. Mówił, że nie mógł mu wyjść z głowy.
- To się zdarza, rzeczywiście (śmiech). I to wcale nie w jakichś skrajnych sytuacjach. Kiedy człowiek idzie kilka godzin tym lodowcem, nie wie o czym myśleć, bo już wszystko przemyślał, to zaczyna się nudzić. A jak zaczyna się nudzić, to mu głupoty wpadają do głowy. Albo zaczyna coś nucić, albo powtarzać jakiś wierszyk, żeby zająć czymś mózg. Ja na przykład bardzo lubię myśleć o tym, co napiszę w kolejnej książce.

- Teraz jest wszystko - świetny sprzęt, sponsorzy, możliwości, ale kiedyś trzeba było się nakombinować, żeby pojechać na wyprawę...
- Najpierw zbieraliśmy pieniądze. Głównie "wymalowywaliśmy" je sobie na kominach albo w wielkich halach. A później jechaliśmy wszyscy razem, tacy górscy zapaleńcy. I człowiek czuł, że jedzie ze swoimi ziomkami. Wiedzieliśmy, czego się po sobie spodziewać. Przyjaźniliśmy się. Fakt, że nie było ciuchów, sprzętu, tego wszystkiego, co można znaleźć teraz w każdym górskim sklepie. Ale ta nasza przyjaźń nam to rekompensowała. Teraz ekipy są kombinowane, ludzie właściwie się nie znają. Jest zupełnie inaczej, łatwiej wszystko zdobyć. Tym ważniejsze wydaje się być to, co udało się osiągnąć jeszcze w poprzednim ustroju.

- W jednym z wywiadów mówiła pani, że z górą trzeba się dogadać. Co to znaczy?
- Na swojej drodze spotykam góry, które mnie nie chcą, nie lubią, nie pozwalają się na nie wspiąć. No i jeśli się z taką górą jakoś nie dogadam, to muszę się wycofać. Północna ściana Everestu ewidentnie mnie nie chciała. Miałam trzy podejścia, w trzecim straciłam tam nawet partnerów. W pewnym momencie trzeba odpuścić. K2 na przykład do tej pory mnie nie chce. Miałam jechać w tym roku po raz kolejny, ale nie dałam rady ze względów zdrowotnych. I chyba już odpuszczę. Zresztą mówi się, że wspinacza poznaje się nie po tym, którą górę zdobył, tylko której nie zdobył.

- Śmierć w górach się zdarza. Kiedy traci się tam partnerów, kiedy słyszy się o kolejnych wypadkach, skóra w końcu robi się grubsza?
Człowiek się do tego przyzwyczaja. Ale nigdy się z tym nie oswaja. Każda śmierć jest inna i za każdą stoi konkretny człowiek. Gdy żegnałam się Maćkiem Berbeką przed jego ostatnim wyjazdem, podaliśmy sobie ręce. A później po kilku miesiącach, gdy okazało się, że nie żyje, w pierwszej chwili poczułam to ciepło jego dłoni, kiedy się żegnaliśmy. Każdą śmierć się przeżywa i można to zaakceptować, albo się wycofać i już więcej się nie wspinać. To taka gra.

Więcej wartościowych tekstów na www.pomorska.pl/premium

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska