Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie rockmana: o codzienności podczas tras koncertowych i nie tylko

(PW)
Zespół Chainsaw w akcji.
Zespół Chainsaw w akcji. Romana Makówka
Pytamy muzyków, jak wygląda codzienność na trasie. Okazuje się, wbrew stereotypom, że życie rockmana to wcale nie ciągłe imprezy w towarzystwie wielu kobiet. Długie wyjazdy dalekie są od sielanki, a sukcesy muzyczne często osiąga się kosztem szczęśliwego życia rodzinnego.

Maciej Koczorowoski - wokalista zespołu Chainsaw przyznaje, że koncerty nie są łatwym kawałkiem chleba. - W ciągu prawie 17-letniej działalności graliśmy 5 dużych tras koncertowych, obejmujących od 7 do 14 miast oraz kilkanaście krótkich tzw. "weekendówek": od czwartku do niedzieli - opowiada.

- Zdecydowanie bardziej męczące są te krótkie, ponieważ wyrwani z codzienności i prozy życia musimy nierzadko przemierzać setki kilometrów. Podróże są męczące. Tym bardziej jeśli auto prowadzą członkowie zespołu. Jest odpowiedzialność, jest zmęczenie, ale przechodzi, gdy wychodzimy na scenę. Dłuższe trasy są o tyle fajne, że jest proces aklimatyzacji i potem jest już tzw automatyka: wstajesz, prysznic, śniadanie, jedziesz, dojeżdżasz, próba, koncert, pakowanie, Spanie. Alkohol i imprezy? Staramy się nie pić przed koncertami. Choćby z szacunku dla publiczności, jak i samych siebie - zapewnia.

Piotr Sabarański - współzałożyciel grupy Parricide.
Piotr Sabarański - współzałożyciel grupy Parricide. archiwum prywatne

Koncert zespołu None podczas Muszla Fest w 2011 roku.
(fot. mmbydgoszcz.pl/Michał Szymajda)

Muzyka wymaga poświęceń - przyznaje także Bartosz Dębicki - gitarzysta zespołów None i Upside Down.
- Granie to mimo wszystko odskocznia od normalnej pracy. Da radę to wszystko pogodzić, ale nie jest to łatwe. Wymaga to wsparcia innych osób które np. zaopiekują się twoim psem. Jak wygląda moje codzienne życie? Wstaje o godz. 6 i jadę do pracy na 8 do Inowrocławia wracam 17-18, jem obiad i dwa razy w tygodniu idę na próbę, z której wracam ok. 23. I tak na okrągło. A jak gramy koncerty w weekend, to urywam się z pracy w piątek i pakujemy sprzęt z sali prób. Kilkaset kilo sprzętu po schodach do busa - istna katorga! Jedziemy kilka godzin do innego miasta, robimy próbę dźwięku w klubie, później czekamy na swoją kolej, gramy koncert, pakujemy znów busa i już jest 1-2 w nocy. Idziesz spać kilka godzin i jedziesz dalej. Wracasz w niedzielę nad ranem. Myjesz się, jesz śniadanie i idziesz do roboty. Tak czy owak, życie polskiego muzyka w trasie wygląda zupełnie inaczej, niż w amerykańskich filmach. - opowiada.

Które trasy i koncerty były największym wyzwaniem?
- Zapewne trasa koncertowa Metalfilia w 2007 roku w składzie: Virgin Snatch, Thy Disease, Rasta, Mahavatar, Metal Safari, None, Jodio Loco Sucio - odpowiada. - To było wielkie wyzwanie pod kątem fizycznym. 10 koncertów dzień po dniu, przez całą Polskę w niewygodnym busie, często bez noclegu. Trasa była o tyle ciekawa, że cała ekipa, czyli zespoły, technika, kierowcy liczyła łącznie ponad 30 osób z różnych stron świata jak Japonia, USA, Białoruś czy Hiszpania. Tyle różnych osobowości, tyle różnych kultur i języków, a wszyscy dogadywali się wyśmienicie, ponieważ łączyła nas wszystkich jedna wspólna rzecz - miłość do tworzenia i wykonywania muzyki. To było fantastyczne doświadczenie i pomimo wszystkich niedogodności jakie są związane z każdą trasą koncertową, wspominam je jako jedno z najbardziej fantastycznych przeżyć w mojej muzycznej karierze. Drugą największą trasą była ta wspólna z Acid Drinkers, a właściwie kilka tras. Koncerty po całej Polsce w weekendy przez kilka miesięcy również dały nieźle w kość. Granie u boku legendy było czymś niesamowitym szczególnie dla mnie, gdyż zaowocowało nagraniem wspólnego utworu na płycie Acid Drinkers - dodaje.

Gdzie gra się najlepiej?
- Wszędzie tam, gdzie jest dla kogo grać - odpowiada Bartosz. - Jak jest publiczność i bawią się przy twojej muzyce to działa jak najmocniejsza kawa. Jesteś pobudzony i od razu dajesz w zamian z siebie 200 %. Najgorsze są sytuację, gdzie jedziesz na drugi koniec Polski 10 godzin w busie, wysiadasz połamany od podróży, dźwigasz masę sprzętu, a na koncert przychodzi kilka osób. W takich momentach zastanawiasz się, czy granie ma w ogóle sens, bo nie dość, że nie masz dla kogo grać to jeszcze wtopiłeś kilkaset złotych, aby tam dojechać. Takie sytuacje zdarzają się nawet najlepszym wtedy jest załamka. Ale na szczęście traktuje się je jako wypadek przy pracy, a nie regułę - wyjaśnia.

Piotr Sabarański - współzałożyciel grupy Parricide.
(fot. archiwum prywatne)

Parricide to zespół wykonujący jedną z najbardziej ekstremalnych odmian muzyki - grindcore. Kilkakrotnie grali w naszym regionie, ale na koncie mają również m.in. trasy po Skandynawii, Hiszpanii i Rosji. Piotr Sabarański to istny weteran - jest gitarzystą grupy już od 24 lat.

- Zagraliśmy gdzieś blisko 300 koncertów podczas naszej działalności zespołowej - opowiada. - Czasem dla garstki ludzi wychodzi super koncert, w super atmosferze, a czasem niestety niewypałem okazuje się koncert na wielkim festiwalu dla tysiąca przypadkowych gapiów. Jest jeszcze inna kwestia. Zdarza się, ze schodzisz ze sceny zadowolony bo czułeś moc, i dobrze się grało, a okazuje się, że z przodu było słabo lub tak sobie, że nic nie było słychać albo słychać tylko gary i wokal. Lub odwrotnie - schodzisz zły, bo coś nie działało, zero słyszalności, a okazuje się, że dla publiki było super - dodaje.

Piotr przyznaje, że najlepsze koncerty dla niego odbywały się w małych miejscowościach.
- To, co się działo się w małych klubach, czasem przypominało armagiedon. Na przykład w mieście Wolzsky w Rosji, graliśmy sami nasze przepisowe pół godziny, a potem była dyskoteka. Na koncercie jednak była prawdziwa wojna! Ludzie rzucali sobą, w siebie, w nas, prali się krzesłami ogrodowymi. To było niesamowite doświadczenie (śmieje się). Jeden facet został rzucony w kolumny, które z kolei posypały się jak klocki i jedna z nich spadając przecięła mój kabel gitarowy. szybka zmiana kabla i wojna trwała dalej. No i Gostynin, gdzie graliśmy wspólnie m.in. z bydgoskim Unborn Suffer. Koncert odbywał się w domu weselnym i nic nie zapowiadało zawieruchy, ale to była prawdziwa nawałnica. Ludzie po prostu oszaleli - opowiada.

Muzyk nie ukrywa przy tym, że trudno było mu pogodzić muzykę z życiem prywatnym.
- Jest ciężko, bo to kosztowne i czasochłonne hobby - przyznaje. - Nie można się zatracić, bo to przyjemne. Wyjazdy, alkohol - niemalże jak urlop. Karmi się własne ego i zaspokaja chęć tworzenia i pokazania się ludziom. Wszystko to niestety odbywa się kosztem rodziny, dzieci - po prostu czasu, który powinno się spędzać z naj-bliższymi. Wszystko było podporządkowane działalności zespołu do momentu, gdy omal nie straciłem rodziny. Zawsze powtarzałem, że ona jest najważniejsza ale robiłem zupełnie coś odwrotnego. Udało mi się odzyskać rodzinę, dzięki dystansowi, jakiego nabrałem do grania. Może sprawił to mój wiek i związana z nim równowaga? Gram nadal, jednak nie jest to dla mnie absolutnym priorytetem. Poza tym moja starość daje mi się we znaki i nie chce mi się grać wszędzie, gdzie się da. Miałem sporo szczęścia, ale naprawdę zależało mi na rodzinie - podkreśla.

Czytaj e-wydanie »

Zaplanuj wolny czas - koncerty, kluby, kino, wystawy, sport

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska