Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowiem o miłości

Rozmawiał Roman Laudański
Henryka Krzywonos.
Henryka Krzywonos. Jarosław Pruss
Henryka Krzywonos wraz z mężem prowadziła rodzinny dom dziecka. Wychowali dwanaścioro córek i synów.

Rozmowa z Henryką Krzywonos , motorniczą, która w sierpniu 1980 roku zatrzymała tramwaj, sygnata-riuszką porozumień sierpniowych.

- Co jest najważniejsze w życiu?
- Dla mnie - rodzina. Także Bóg. A przede wszystkim - ludzie, których kocham. Kiedy widzę, że komuś trzeba pomóc, staram się nie przechodzić obojętnie. Dlaczego? Dlatego, że kiedy byłam dzieckiem, nikt mi nie pomógł.

- Święta z dzieciństwa to...?
- Najczęściej... (wzdycha) nie było paczek, upominków - tylko krzyk, alkohol. Nie zachowałam żadnych wspomnień cudownych świąt.

- Chcieliście żyć inaczej?
- Rodzina składa się z dwanaściorga dzieci. Dziś urodziła się moja wnuczka...

- ...gratuluję!
- Dziękuję, będzie miała na imię Pola. Dziś nie spotykamy się już wszyscy naraz, bo dzieci mają już swoje rodziny, teściów. Rozumiem to. Dlatego odwiedzamy się w pierwszy lub w drugi dzień świąt. Jeszcze dwa lata temu wszyscy siadaliśmy do świątecznego stołu. Czas pokazuje, że rodzina się rozrasta, a my już nie mamy tak dużego domu, by wszystkich pomieścić.

- Jak przygotować święta dla czternastu osób? Ile to musiało być pierogów, uszek do barszczu?
- Zawsze szykowałam święta z pomocą dzieci. Chociaż wie pan, jak to jest z dziećmi... Wynoszą śmieci, no i wynoszą... (śmiech). Dyżury były, ale to tak jak z psem w domu. Często rodzice zgadzają się, żeby dziecko kupiło sobie psa. Dziecko obiecuje, że będzie się nim opiekowało, a ostatecznie, to my musimy go wyprowadzać. Dziewczyny, owszem, pomagały. Dom rodzinny jest dla dzieci, zawsze mają prawo tu wracać, dlatego nigdy nie myślałam o "składkowych" świętach. Robimy z mężem wszystko, żeby niczego nie zabrakło na świątecznym stole. Oczywiście myślimy o paczkach, szczególnie dla wnuków, bo nie stać nas na to, żeby zrobić upominki dla wszystkich.

- Skąd pomysł rodzinnego domu dziecka? To przecież jak porwać się z motyką na słońce!
- Dobre określenie. Dzieci trzeba kochać. Wiedziałam, że nigdy nie będę miała własnych, biologicznych dzieci. Dlatego postanowiliśmy wychować inne, jak swoje. Gdyby nie mąż - nic by mi się nie udało.

- Czyj to był pomysł?
- Mój. Mąż dojrzewał do tej decyzji przez dwa lata. Powtarzał, że dzieci to nie są piłeczki pingpongowe, dziś je przyjmujemy, a jutro odbijamy. Mówił, że trzeba wychować je do końca. W mężu był opór, ale mnie kocha, a ja umiem go rozmiękczyć. Najpierw, w 1994 roku, przyszło do nas pięcioro dzieci, później dobraliśmy jeszcze dziewczynkę, następne dwoje i następne. W sumie dwanaścioro. Po wychowaniu ich doszliśmy do wniosku, że na jedną rodzinę wystarczy. Nie będziemy dalej prowadzić rodzinnego do-mu dziecka. Przecież nie chodziło nam o powielanie dzieci, a o stworzenie dla nich prawdziwego domu. Dziś wszystkie dzieci mają nazwisko męża.
- Przeżyła pani rewizję, podczas której panią pobito, co skończyło się poronieniem. To był najstraszniejszy czas?
- Nie bardzo chcę do tego wracać... To wciąż boli, a ja nie chcę w sobie wskrzeszać od no-wa wrogości. Trzeba wrócić do tego, co było po tym wszystkim, a w moim życiu wydarzyło się wtedy wiele ciekawych rzeczy. Myślałam, że nie będę miała w życiu dzieci, że zostaniemy sami z mężem, a okazało się, że Bóg obdarował nas aż tak hojnie. To jest najważniejsze. Mimo wszy-stko odpowiem panu, bo czuję niedosyt. Tak, to bardzo bolało. Bardzo. Był czas, że myślałam, że zostałam najbardziej poszkodowana, a później pomyślałam: widocznie tak musiało być. Zawsze są ludzie niosący zło. A wtedy było ich bardzo dużo. Dlatego dziś przychylam się do Ukrainy, że oni też mają prawo walczyć o swoją wolność.

- Kolędujecie w święta wspólnie?- Święte kolędowanie jest bardzo ważne. W tym roku zrobiliśmy dzieciom niespodziankę. Wymyśliłam, że nagramy z mężem płytę z kolędami dla najbliższych. Pięć najbardziej ulubionych kolęd i życzenia. To prezent na długie lata. Kiedy już zabraknie matki i ojca - będą mogli tego posłuchać w święta i poczuć, jakbyśmy znowu byli razem z nimi. Coś po nas zostanie. Chociaż tak naprawdę - zostawiamy po sobie dwanaścioro dorosłych i - mam nadzieję - dobrze wychowanych osób. Z błędami, niedoskonałościami. Jestem z nich dumna i strasznie je kocham. - Mąż pomaga w kuchni przed świętami?
- Nauczyłam męża gotować i jest bardzo chętny do pomocy. Jesteśmy małżeństwem, które bardzo wiele rzeczy robi wspólnie. Mówię o nim w ten sposób tylko dlatego, że nie towarzyszy naszej rozmowie.
- Dlaczego?!
- Bo uważam, że męża należy chwalić dopiero po śmierci, a nie za życia. Trafiłam swój los na loterii.
- To gdzie znalazła pani taki skarb?
- Przy warzywniaku (śmiech). Miałam to szczęście, że trafiłam na bardzo porządnego człowieka. Jesteśmy razem 26 lat i jest nam dobrze. Często pracuję z Rzecznikiem Praw Dziecka. Kiedy trzeba - jeździ ze mną po kraju. Nie ma już dzieci w domu, ale my wciąż jesteśmy razem. Nie nudzimy się specjalnie, nie kłócimy. A od różnych małżeństw słyszałam, że nie wszystkim to wychodzi. Nam się udaje.
- Jak pani reaguje na słowa polityków, że Polacy nie chcą mieć dzieci?
- Uważam, że to głupota. Ludzie nie wiedzą, jak piękne jest życie z dziećmi! Kiedy można im pomagać, kiedy nas szanują i jesteśmy dla nich autorytetami. Chociaż w wychowaniu zawsze jest taki szczenięcy okres buntu. Trzeba przez to przejść.
- Polacy naprawdę nie chcą mieć dzieci?
- Niektórzy nie mają warunków. Kiedy są kłopoty, ojciec sam pracuje na rodzinę i zarabia dwa tysiące złotych, to jak za to wychować trójkę dzieci? Cienko przędą. A niektórzy żyją ponad stan. Biorą kredyty, pożyczki, a później nie mają z czego ich spłacać. Staram się ludziom pomagać. Nie daję im pieniędzy, bo ich nie mam, ale wiem, że trzeba z takich kłopotów wyjść. Trzeba pomagać im w wyjściu z marazmu, w którym się znaleźli. Czasem proszę o pomoc znajomych, ale nie biorę od nich pieniędzy do ręki. Życie nauczyło mnie, że nie należy robić czegoś, za co później się płaci. Nie przyjmuję pieniędzy, ale staram się, by dotarły one do danej osoby. Czasem udaje się pomóc dostarczając odzież, ko-ce, kołdry. Jak znajduję sponsora i proszę go o rzeczy, to albo podaję adres osoby potrzebującej, albo sama zawożę. Rzecz ja-sna za pokwitowaniem. Staram się robić to skrupulatnie, żeby nikt nie miał żadnych podstaw, by mnie o cokolwiek kiedykolwiek oskarżać.
- Dwa tysiące złotych to polska codzienność. Dla wielu.
- Ale starajmy się za nie przeżyć bez robienia długów w bankach. Nie mówię, że mnie zawsze w życiu na wszystko wystarczało. Kiedy ma się dwanaścioro dzieci i na każde dostawało się 420 złotych, to nie są kokosy. Jest do zapłacenia czynsz, rachunki za ogrzewanie, trzeba je ubrać, każdemu kupić buty i nakarmić. Nie jest łatwo. Każdemu, kto myśli, że na rodzinnym domu dziecka można zrobić biznes - mówię, żeby się nie wygłupiał. Znam trzy ostatnie rodziny, które zrezygnowały, ponieważ nie dały sobie rady. Mój sposób na życie był taki, że kiedy były braki - szliśmy z mężem do dodatkowej pracy. Czasem zbierałam ogórki czy truskawki - robiliśmy różne rzeczy. Staraliśmy się zarobić dla naszych dzieci. Było też tak, że mąż jako kierowca woził ludzi za granicę. Powiem szczerze, gdybym miała w tej chwili otworzyć rodzinny dom dziecka - zrobiłabym to jeszcze raz. Oczywiście, gdybym była młodsza. Wiedziałam, że zimowe buty mogę kupować na wiosennych wyprzedażach, kiedy dzieci wyrastały z ubrań, wymieniałam je z innymi rodzinami. Tak żyliśmy. A jeśli chcemy żyć ponad stan, to się nie udaje.
- Jak od strony logistycznej ogarnialiście tę dwunastkę?
- Czuwaliśmy nad tym razem z mężem. Nie było zawsze cacania, czasem kłóciliśmy. Ja chciałam jedno, mąż mówił, że mam za duże serce i kiedyś za to zapłacę. Rożnie bywało, ale wychowaliśmy dzieci dobrze.
- Kary były?
- Oczywiście, że były! Tylko ja nie byłam nigdy konsekwentna w tym karaniu. Nasze dzieci były takie same jak inne. Jeśli coś przeskrobały - kara musiała być.
- Wywiadówki w szkołach?
- Chodziłam na wszystkie. Moje dzieci uczyły się w cudownej szkole. A kiedy dorosły i rozsypały się po innych - zebrania odbywały się o różnych porach. Wszystko można zorganizować.
- Jak 12 dzieci może przytulić się do jednej mamy?
- Można po kolei wziąć każde na kolana i powtarzać, że kocha się je najbardziej na świecie. Ja kładłam się na podłodze i pozwalałam po sobie skakać - oczywiście, kiedy były małe. Później już nie dawałam rady. Wtedy brałam je na kolana, nawet syna, który miał już 19 lat. Mówiłam mu: słuchaj, kocham cię najbardziej na świecie.
- Może w tym zabieganym życiu brakuje nam chwili, żeby mówić o tym naszym bliskim? Mamy kłopot z okazywaniem uczuć?
- Po prostu zapominamy, że trzeba o tym mówić dzieciom, żeby dziecko wiedziało, że je kochamy. Teraz dzwonię do syna, który ma już 40 lat, rozmawiam z nim i mówię: synku, kocham cię. To jest dla mnie oczywiste. Tego nauczyłam swoje dzieci. Tak należy robić. Kilka dni temu zmarł mój przyjaciel. Kiedy odwiedzał nas wcześniej, powtarzał, że jest dumny ze swojego syna Janka. Mój mąż zapytał: powiedziałeś mu to? - No, nie. - Ale dlaczego nie powiedziałeś tego Jankowi?! Dziś jesteśmy, jutro może nas nie być. Może fatum? Przyjaciel nagle odszedł, zmarł. Oczywiście synowi tego nie powiedział. Pomyśleliśmy z mężem, że zrobimy prezent Jankowi. Przyjdziemy do niego w święta i opowiemy o miłości ojca do niego. Musimy sobie przekazywać piękne słowa, uczucia.
- A jak jest u was z wyznawaniem miłości? Mąż powtarza, że kocha panią najbardziej na świecie?
- Nie, tego mi nie mówi, ale okazuje mi swoje uczucia. Od męża dostaję kwiaty. Może pana zdziwię, ale najbardziej kocham chryzantemy, kiedy są piękne i kolorowe. Czy to trzeba wyznawać? Uczucia trzeba okazywać, a nie o nich opowiadać. My okazujemy sobie ich dużo. To jest najważniejsze.
- Nie miała pani nigdy dylematu: zaangażować się w politykę czy prowadzić rodzinny dom dziecka?
- Nie zastanawiałabym się nad tym nawet pięciu minut. Dzieci są najważniejsze na świecie. Nie tylko dzieci. Nauczyłam się, że jeśli czegoś nie masz, to musisz to zdobyć sam.
- Za chwilę minie 25 lat od naszej transformacji. Coś nam się nie udało, są sukcesy?
- A rozmawialibyśmy ze sobą, gdyby nie zmiany? No nie, prawda? Nie moglibyśmy się spotkać w większej grupie, bo byłoby to odebrane jako nielegalne zgromadzenie i jeszcze dostalibyśmy za to pałą. Dziś wszystko jest w sklepach, a wcześniej był ocet, musztarda i denaturat. Staliśmy się inni. Mamy większą wolność. Możemy sami układać sobie życie.
- Tylko codzienność pokazuje, że oprócz tej wolności chcielibyśmy jeszcze normalnego życia bez większych zmartwień. **
- Normalne życie jest wtedy, kiedy możemy je sami zorganizować. Czy powie mi pan, mnie, która wychowała dwanaścioro dzieci; osobie, która miała także czas na fryzjera, wywiadówkę, spacer z dziećmi, rozmowę z ni-mi przy stole, a także osobie, która należała do Unii Wolności i chodziła na zebrania, że nie można zorganizować sobie życia?! To wszystko można pogodzić. Jak tylko się chce żyć pełna parą.

Czytaj e-wydanie »

**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska