MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Różne koleje dziennikarskiej braci i jej kompanów

Jacek Deptuła
Czasami "efekty" dziennikarskiej kuchni niechcący trafiają do druku. Inne żyją w opowiadaniach starszych dziennikarzy. Już się piszą kolejne.

Życie redakcyjne obfituje w anegdoty, wpadki, pomyłki, chochliki drukarskie i dziennikarskie kaczki. Bez tego wszystkiego ta praca byłaby tylko zwykłą robotą, a nie jest...

Dwa miliony kilometrów. Tyle przejechał Romek Szlas, redakcyjny kierowca, z dziennikarzami "Gazety Pomorskiej". Tomek Malinowski - weteran działu sportowego w ciągu 34 lat pracy relacjonował na łamach parę tysięcy meczów piłkarskich i kilkaset hokejowych, nim bydgoski hokej zniknął ze sportowej mapy miasta.

Wojtek Wieszok, fotoreporter "Pomorskiej" w latach 70. i 80. ubiegłego wieku(!) oddał do składu kilkadziesiąt tysięcy zdjęć.

Niegdysiejszy zastępca naczelnego "Gazety", Janek Raszeja przeczytał i zatwierdził do druku kilkanaście tysięcy artykułów swoich dziennikarzy (musiała ucierpieć na tym burza włosów na głowie redaktora). Historię ostatnich 40 lat swojej firmy napisali w tysiącach artykułów, zdjęć, informacji. A czytelnicy? Trzy pokolenia. Łącznie trzeba ich liczyć w milionach.

Niesłychanie spokojny

Romek - 41 lat za kółkiem służbowych samochodów - najpierw Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Ruch, później "Gazety Pomorskiej" wchodzącej w skład ówczesnego prasowego koncernu PZPR. We wczesnych latach 70. woził starą warszawą dyrektorów RSW i bodaj tylko jeden z nich nie wylewał za kołnierz. Z tym wiązały się mniej lub bardziej sympatyczne przygody, ale - jak sam mówi - jest niespotykanie spokojnym człowiekiem. Gdyby było inaczej, nie wiadomo czy wytrzymałby w aucie ze wstawionymi dyrektorami i dziennikarzami z przerośniętym czasami ego. Choć z zawodu jest tokarzem ślusarzem, nie zamierzał stanąć przy obrabiarce. - Kiedy miałem trzynaście lat - wspomina - dorwałem się do ciężarówki sąsiada. Nie sięgałem nogami do pedałów, ale już wtedy wiedziałem, że będę kierowcą. Żadna siła nie mogła mnie wyciągnąć z kabiny tego wozu.

Tuż przed wojskiem zrobił prawo jazdy, wkrótce trafił za kółko starej wołgi dowódcy batalionu. I tak już zostało. - Cholernie to lubię - śmieje się Roman. - Nie było ani kilometra z tych dwóch milionów, bym przeklinał swój zawód.

Trochę żałuje jednego.

Gdyby wówczas były telefony komórkowe, zaoszczędziłby żonie nerwów i nieprzespanych nocy. A tak - miał być po południu, a wracał do domu późna nocą i dopiero wtedy żonie kamień spadał z serca. Zrywanie się z łóżka głuchymi nocami bywało uciążliwe, setki razy budzili go o północy czy nad ranem. Czasem awaryjnie trzeba było rozwozić nad ranem gazety do Włocławka czy Torunia.

Bywało, że jadąc z terenu dziennikarze ordynowali kolacyjki w przydrożnych knajpkach i kolacje zamieniały się w nocne biesiady. - Ale to były sympatyczne chwile - wspomina. - Ani razu nie zdarzyło mi się wyrzucić kogoś z samochodu. Cóż, taka praca. Ale szybko się zorientował, że klasę pasażera poznaje się po tym, czy zostawia kierowcę bez jedzenia na pół nocy w samochodzie i czy w ogóle o nim pamięta. - Jeden z dyrektorów RSW pił nie z tej ziemi. Bywało, że kiedy balował, trzymał mnie w samochodzie do rana. Tylko po to, by odwieźć go do domu trzy ulice dalej.

Roman opowiada o tym z uśmiechem. Nic dziwnego, że przez 41 lat nie spowodował żadnej kraksy, stłuczki nawet. Bo jest niespotykanie spokojnym człowiekiem

Tajemnica rokokowego pieca

Redaktor Raszeja, dziś rzecznik prasowy regionalnego NFZ, zaczął karierę w prasie w czerwcu 1983 roku. - W czerwcu - podkreśla ze śmiechem. Bo trudno zapomnieć pierwsze dziennikarskie zadanie, które mu zlecono. Redaktor partyjnej gazety, który nie napisał jeszcze ani linijki tekstu, miał zrelacjonować… procesję Bożego Ciała w Bydgoszczy. - Nie znając w ogóle fachu i bojąc się, że coś umknie mojej uwadze, przeszedłem z procesją przez pół miasta zatrzymując się pod każdą stacją. Następnego dnia, jak każdy początkujący dziennikarz, rzucił się do gazety, by przeczytać swoje pierwsze dzieło. - A tu nic. Z mojej relacji zostały dwa lakoniczne zdania i to bez podpisu autora! - śmieje się Raszeja.

W partyjnej gazecie ściśle przestrzegano dworskiego protokołu. Ważna była nie tyle treść informacji z jakiegoś posiedzenia nieboszczki PZPR (bo poza zainteresowanymi mało kto to czytał), co kolejność, w jakiej wymieniało się dostojników. - Zawsze miałem problem z tym, którego wymienić pierwszego. Jeśli był I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, to wiadomo: partia kierowała, rząd rządził, więc sekretarz musiał być na pierwszym miejscu.

Ale, co jeśli był zaledwie I sekretarz Komitetu Miejskiego, ale z wojewodą? - Tu były różne szkoły, jeśli redaktor dyżurny bardziej lubił matkę - partię, towarzysza wymieniał na pierwszym miejscu, jeśli kontestował - wybierał wojewodę. Próbowałem różnych wariantów. Czasami udawało się trafić, czasami nie. Najgorsze było to, że dwaj sekretarze Komitetu Miejskiego byli do siebie bardzo podobni. I zawsze mi się mylili. Była mała aferka, kiedy słowa jednego przypisywałem drugiemu. Towarzysze w komitecie byli bardzo wrażliwi na tym punkcie.
Ale największa afera "polityczna" spotkała Raszeję po rozmowie z pułkownikiem Służby Bezpieczeństwa. Wtedy omal nie wyleciał z firmy. Doświadczonego podówczas redaktora wysłano po jakąś informację do szefa toruńskiej bezpieki. - Był w cywilu, rozmawiamy, nie zapytałem, jaki ma stopień. Zobaczyłem jednak, że na wieszaku wisi mundur z dystynkcjami podpułkownika. No i napisałem "podpułkownik", tymczasem on był pełnym pułkownikiem! Afera była na cztery fajerki: kto mnie inspirował? kto za tym stoi i komu to służy?

Z największym sentymentem wspomina Janek zabytkowy rokokowy redakcyjny piec stojący w jednym z pokoi w pałacyku przy ul. Śniadeckich. - Oj, w firmie się kiedyś piło… Wprawdzie piec był zabytkowy, ale nie paliło się w nim węglem. Starsi, wtajemniczeni redaktorzy trzymali tam innego rodzaju opał - flaszki wódki. Od czasu do czasu starszy redaktor zadowolony z tekstu albo zdjęcia, otwierał drzwiczki zabytkowego pieca i wyciągał zupełnie współczesne butelki żytniej. No i po jednym albo i dwa.

Brazylijska samba

Dział sportowy politycznych wpadek nie miał wiele. Zawsze ktoś wygrywa lub przegrywa i trudno doszukiwać się w tym politycznych podtekstów, jak np. na moskiewskich igrzyskach. Redaktor Malinowski był jeszcze początkującym dziennikarzem, kiedy Kozakiewicz pokazał moskwianom swój gest. - Zawsze będę twierdził, że ukoronowaniem kariery dziennikarza sportowego jest obsługa największych światowych imprez - mówi Tomek. - Mnie ta przygoda spotkała w 2000 roku, kiedy przez miesiąc relacjonowałem igrzyska olimpijskie w Sydney. Przeżycie niezapomniane - miesiąc z największymi sławami sportowymi świata! Ale tam, 15 tysięcy kilometrów od centrali "Pomorskiej", trzeba było być omnibusem.

Igrzyska to gigantyczna maszyneria organizacyjna, dziesiątki przejazdów na areny sportowe, na których walczyli Polacy, noclegi - słowem: nie tylko szkoła dziennikarska, ale sprawdzian umiejętności organizacyjnych i łączności z redakcją. Tomek nie ukrywa, że mistrzem w swoim fachu okazał się informatyk "Pomorskiej", Darek Cholewiński. Koledzy z konkurencyjnych polskich mediów mieli sporo kłopotów na łączach, "Pomorska" - żadnego. Olbrzymią pomoc okazał naszemu reporterowi Edmund Obiała. Krajan pochodzący z Nieszczewic pod Inowrocławiem.

- To on, światowej sławy absolwent bydgoskiej Wyższej Szkoły Inżynierskiej, zbudował słynny "cud świata" - stadion olimpijski w Sydney. Ale nie zapomniał o korzeniach - opowiada Tomasz. - Dzięki niemu "Pomorska" dostała akredytację na igrzyska, a ile się trzeba nachodzić, by ją zdobyć, wiedzą tylko dziennikarze sportowi.

Akredytacje obwarowane są dziesiątkami warunków. Dziennikarz prasowy nie może np. korzystać z dyktafonu, musi notować. Dlaczego? Mógłby sprzedać wywiad do mediów elektronicznych, a na to obowiązywały inne akredytacje i oczywiście opłaty. Kiedy olimpijskie złoto zdobyła dwójka naszych wioślarzy Sycz - Kucharski, Tomek dopchał się do mistrzów udzielających wywiadu. Ścisk niemiłosierny, notować się nie dało. Wyciągnął więc dyktafon i za moment poczuł na ramieniu ciężką łapę jakiegoś Australijczyka. - Stewardzi wyciągnęli mnie z tłumu, zarekwirowali dyktafon i… przekazali dziennikarza w ręce policji. - Ci wyprowadzili mnie poza stadion i wsadzili do autobusu, czekając aż ten ruszy.

Nie trzeba dodawać, że wysłannik "Pomorskiej" wysiadł na najbliższym przystanku i kwadrans później rozmawiał z mistrzami. Tego roku redaktor Malinowski otrzymał tytuł Dziennikarza Roku przyznawany przez dziennikarskie stowarzyszenie regionu. Równie niezapomnianym przeżyciem były dla szefa działu sportowego Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w Niemczech w roku 2006. Długo by o nich opowiadać, z wiadomych przyczyn mniej o sportowych dokonaniach kadry, a więcej o kolorycie. - Największą furorę po piłkarzach robiły - Tomek uśmiecha się puszczając oko - piękne brazylijskie tancerki tańczące sambę na trybunach. W toples, serio! Ale były tak pilnie strzeżone, że nie było szans, by jakikolwiek kibic mógł dostać się do ich sektora.

Polskie drogi

Wojtek Wieszok, nazywany dziekanem korpusu starszych dziennikarzy, jest chodząca legendą. Autor setek anegdot związanych z "Pomorską". Miał bodaj ośmiu naczelnych, ale z największą atencją wspomina dwóch z lat 70. i 80.: redaktora Janusza Garlickiego i Zefiryna Jędrzyńskiego. - Bardzo często brali na swoją klatę nasze wpadki, tłumaczyli się w komitecie partii, bronili nadstawiając swoją głowę i nieraz stanowisko.

To były czasy, kiedy dziennikarze stanowili zespół przyjaciół. Żurnaliści wszystkich lokalnych gazet spotykali się nie tylko w pracy, ale popołudniami i nocami. Często, a może najczęściej, przy flaszeczce czegoś mocniejszego "naprawiali socjalizm", mówiąc pół żartem, pół serio. Bo tak naprawdę większość nie brała na serio partyjnej kurateli, traktując to jak zło konieczne w najweselszym baraku w obozie.

Wojtek wspomina, że miał wieczne kłopoty z fotografowaniem komendanta wojewódzkiego milicji. - Kiedy miał poważną minę, to tak groźną, że nie nadawało się to do druku. Rzeczniczka prasowa zapraszała mnie na kolejna sesję. Prosiłem wtedy: panie komendancie, niechże się pan uśmiechnie. Uśmiechał się i… było jeszcze gorzej.

Za czasów podziemnej Solidarności Wojtek dowiedział się o bydgoskim koncercie znanego duetu fortepianowego Marek i Wacek. - Wpadłem do filharmonii i jako jedyny bydgoski fotoreporter zrobiłem zdjęcie, kiedy otrzymywali Złota Płytę. Zadowolony pędzę do redakcji, obrabiam zdjęcia w ciemni i daję do druku. Następnego dnia czekam na gratulacje, a tu wzywa mnie sekretarz redakcji i z gradową mina pyta: "A z czyjej inspiracji ukazało się to zdjęcie, kto stoi za tym zdjęciem i komu ono służy?".
"Afera" wyjaśniła się wkrótce. Po przerwie, kiedy Wojtek pędził do redakcji, na scenę wyszedł Ludwik Kydryński i zapowiada, że teraz dla więźniów politycznych Marek i Wacek zagrają "Polskie drogi".

Jednak największa redakcyjna afera, i to z udziałem generała Jaruzelskiego, miała miejsce pod koniec lat 80. Generał przyjechał do bydgoskiej Eltry. - Szalenie trudno było zrobić w tłoku zdjęcie - mówi Wojtek. - Wreszcie generał z tzw. aktywem Eltry stanęli za stołem, na którym stały najnowsze modele radioodbiorników Eltry. Pstryknąłem, zadowolony oddałem zdjęcie, a na drugi dzień jest tylko informacje bez ilustracji. Ki diabeł? Znów wzywa mnie sekretarz redakcji i opowiada, jak to on czuwa nad redakcją. "Nie widzisz nic złego w tym zdjęciu"? - pyta. Mówię, że nie, że generał dobrze wypadł i te nowe radioodbiorniki też. "A nie widzisz, że radia mają wyciągnięte anteny? I to w kształt litery V"!
"V" to był jeden z symboli podziemnej Solidarności.

Na naszym portalu www.pomorska.pl można spotkać na fotografiach niemal wszystkich redaktorów "Pomorskiej" oraz innych lokalnych mediów. Zapraszamy do galerii Dziennikarze XX i XXI wieku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska