Jak toruńskie szkoły żywią nasze dzieci?

W Toruniucoraz większą popularność zdobywa catering w szkołach. Jednak nie wszyscy rodzice są przekonani o tym, czy takie posiłki są lepsze od tych, które przygotowują w domu.

- Na razie podpytuję syna, czy smakują mu potrawy, które dzieci dostają na obiad - mówi Ania, mama siedmioletniego Adama. - Chciałabym wiedzieć, że są to pełnowartościowe posiłki.

Czytaj także: Bydgoszcz na utrzymanie stołówek szkolnych i przedszkolnych przeznacza 8 mln zł
W naszym mieście jest już 11 placówek oświatowych, w których obiady dostarczają firmy cateringowe
.
- Początkowo rodzice byli zmartwieni tym, że w magistracie zdecydowano się zamknąć kuchnię dla naszej szkoły - opowiada Joanna Duszyńska, dyrektorka SP nr 23. - Szybko jednak przekonaliśmy się, że takie obiady są dobrej jakości. Atutem jest to, że posiłki przygotowywane są w naszej starej kuchni, którą wynajmuje od nas firma cateringowa. Dotąd nie było ani jednej skargi na to, że komuś obiady nie smakują. I co ciekawe, nie spadła liczba dzieci, które spożywają w szkole posiłki, a tego najbardziej się baliśmy.
Poza tym, jak wskazuje dyrektorka, wszystkie posiłki są przygotowywane zgodnie z normami żywieniowymi Ministerstwa Zdrowia.

Nie wszystkie placówki chcą jednak rezygnować z posiłków sporządzanych przez szkolne kucharki. - Myśleliśmy o tym, by wprowadzić zewnętrzną firmę do naszej szkoły, ale rodzice nie byli przyjaźnie nastawieni do tego pomysłu - mówi Jacek Gancarz, dyrektor SP nr 7. - Zostaliśmy na życzenie rodziców przy tradycyjnie przygotowywanych obiadach. Posiłki są naprawdę smaczne, a do tego tanie.
Obiady cateringowe są znacznie droższe, jeden kosztuje ok 5 zł. W szkołach, gdzie funkcjonują tradycyjne kuchnie, rodzice za posiłek płacą średnio 2,7 zł. - Trzeba jednak pamiętać, że jest to tylko opłata za tzw. "wsad do kotła" - wskazuje Janusz Pleskot, szef wydziału edukacji w toruńskim magistracie. - Tymczasem za resztę, czyli media i wynagrodzenia dla przygotowujących posiłki, płaci urząd.

Owoce kontra batoniki

Większość toruńskich podstawówek jest też w programie "Owoce w szkole". To program prowadzony przez Agencję Rynku Rolnego, w którym uczniowie otrzymują codziennie porcję warzyw i owoców. Szkoły chętnie uczestniczą w tym projekcie i przekonują, że dzieci nabrały ochoty na jedzenie zdrowej żywności.

Zmorą za to są szkolne sklepiki, które zazwyczaj oferują w sprzedaży słodycze i napoje gazowane. Kierownictwo placówek może kontrolować asortyment takich punktów, ale z reguły nie ingeruje w to, co pojawia się na wystawie sklepiku.

- Moja córka zarzeka się, że nie podjada batoników, ale tak naprawdę nie jestem w stanie kontrolować tego, czy i co kupuje w szkolnym sklepiku - przyznaje Agnieszka Gajewska, mama 10-letniej uczennicy. - Wolałabym, by takie punkty zniknęły w ogóle ze szkół.

Dyrektor SP nr 7 przekonuje jednak, że co jakiś czas sprawdza, jakie produkty znajdują się w szkolnym punkcie. - Zdarzało mi się już interweniować, np. w sprawie napojów gazowanych - zapewnia Gancarz. - Nie mogę jednak zabronić sprzedaży słodyczy, bo mimo wszystko to są produkty, które zapewniają dochód sprzedawcy.

- To w gestii dyrektorów szkół jest jednak to, co znajduje się w szkołach - przekonuje natomiast dietetyczka Donata Ścieżyńska. - Dlaczego nie pojawiają się automaty z jogurtami lub innymi zdrowymi rzeczami. Można jeszcze zadbać, by automaty czy sklepiki nie były mocno eksponowane. Z kolei rodzice niewiele mogą zrobić, by pociechy nie podjadały słodyczy. Brak gotówki nie jest przeszkodą dla maluchów w zdobyciu zakazanego owocu.