Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spotkani na bezdrożach Sybiracy zawsze go nakarmili, napoili i przenocowali

Roman Laudański
Romuald Koperski podczas spływu rzeką Leną
Romuald Koperski podczas spływu rzeką Leną archiwum prywatne
Kiedy go zapytasz, ile razy był już na Syberii - Romuald Koperski rozkłada ręce. - Wróbel je ziarno i nie wie dlaczego. Tak samo - śmieje się podróżnik - jest z moją fascynacją Syberią.

Sam, bez pieniędzy i większych zapasów przepłynął 4,5 tysiąca kilometrów rzeką Leną. - Bywało chłodno i głodno - przyznaje. - Od wioski do wioski płynąłem ponad trzy miesiące, a na koniec zostałem aresztowany.

Przeczytaj także:Nasze panie już na Spitsbergenie

Całkowicie niefrasobliwie wpłynął - z aparatem fotograficznym - do rosyjskiej bazy okrętów atomowych, której nie było na żadnej mapie!

- Aresztowali mnie na brzegu. Siedziałem w więzieniu. Przesłuchania, prokuratorzy i sąd. Wojskowi myśleli, że mam pieniądze i skazali na dużą grzywnę. A ja bez grosza. - To czemuś nam nie powiedział? - irytowali się później przy wódce, kiedy połączyły ich już słowiańskie korzenie. - Jest stos akt, podpisy, pieczęcie. Nie da się odkręcić. Wcześniej mogliśmy cię skazać na mniejsze pieniądze.

- I sami złożyli się na moją grzywnę, a imprezę skończyliśmy w bazie, w której przechowywane były bomby atomowe, które miały spaść na amerykańskie miasta - uśmiecha się zadowolony podróżnik.
Z zawodu: muzyk - pianista. Od piątego roku życia gra. Żartuje, że z tym się urodził. Dużo koncertuje. Przygotowania do pierwszego wyjazdu na Syberię rozpoczął w Szwajcarii, gdzie mieszkał i grał. Nie boi się o swoje palce, które łatwo stracić przy dużych mrozach lub przypadkowo połamać wyciągając grzęznące w syberyjskich bagnach samochody.

- Nie gram Chopina, to nie martwię się o palce - tłumaczy.
O swojej fascynacji Syberią opowiedział niedawno dzieciom i dorosłym w szkole w Kruszynie pod Bydgoszczą.
- Ludzie na Syberii są nam życzliwi. Nie mają nic do Polaków - twierdzi podróżnik. - Nie potrzebują wrogów. Ich potrzebują tylko mali ludzie. To my cywilizowaliśmy Syberię, badaliśmy ją. Po latach nastały czasy, w których nasz krem "Nivea" i perfumy "Być może" były tam hitem. Ta pamięć została. Przez dwadzieścia lat podróżowania nikt mi lekceważąco nie powiedział: "Ty, Polak". A zdarzało mi się pić i z byłymi więźniami, i z profesorami. Tam żyjesz w innym świecie. Jestem swój, bo podróżuję. A ludzie mieszkający na Syberii mają wrodzoną potrzebę niesienia pomocy. Żyją w warunkach, w których pojedynczy człowiek by nie przeżył.
- Łza się kręci w oku, kiedy w głębokiej Syberii nagle słyszysz polski język. Widzisz nasze tradycje, próbujesz przysmaki, które przetrwały we wsi Wierszyna - opowiada. - I trudno to pojąć, że po tylu latach wszystko nadal jest tam żywe. Myślę, że tylko dlatego, że ta wieś jest na końcu świata. Do dziś nic tam nie dojeżdża. Ostatnie piętnaście kilometrów trzeba przejść błotnistą drogą. Polacy wyemigrowali do tej wsi dobrowolnie. I tak, jak ci z Irlandii, z Yorku zrobili sobie Nowy Jork, tak nasi ponieśli tam z sobą nową Polskę.

W Wierszynie nadal mieszka ok. 500 osób. Następne półtora tysiąca już się pomieszało z Rosjanami i Buriatami. Mają polską szkołę, kościół.

Romuald Koperski opowiada, jaka była radość, gdy po raz pierwszy dotarł do Wierszyny. Jaka była radość, że ktoś z kraju jeszcze o nich pamięta. Od tamtej pory stara się bywać tam jak najczęściej.
O syberyjskich pejzażach trudno opowiadać. Nawet żadne zdjęcie nie pokaże urody tamtych stron. Fotografia jest płaska. Nie odda przestrzeni.

Opowiada, że naród sybiraków składa się z osiemdziesięciu narodowości posługujących się różnymi językami. - I pomimo tego żyją w zgodzie - podkreśla. - A my posługujemy się jednym językiem, wyglądamy tak samo, a wyrżnęlibyśmy się o jakieś małe sprawy. I powinniśmy się za to wstydzić. - Ale to dlatego, że żyjemy w raju. Mamy wszystko. Nikt głodny chodzić nie musi. A ciągle jest źle. Ciągle narzekamy.

Tam chłodno i głodno. Jedna zapałka może uratować ci życie. Drugiemu trzeba pomóc. Jeśli mieszkam na Syberii, to dam sobie radę, ale podróżnikowi muszę pomóc, bo nie wiem, co go jeszcze może spotkać. A jeśli ja będę później w drodze, to pomoże mi ktoś inny.
Podczas podróży stara się nie myśleć, że sprzęt może się popsuć, a warsztatu nie widać nawet na horyzoncie. - Już samo myślenie o tym przyciąga zło - podkreśla. - Staram się być pozytywnie nastawionym do świata. Przez te wszystkie lata z niejednego pieca chleb jadłem. Mam duże doświadczenie życiowe, na które składa się bagaż popełnionych błędów i wszystkie włóczęgi. Nie zmieniłbym swojego życia. Nie oddałbym ryzyka, ale pamiętaj, że tak samo ryzykujesz, kiedy w Polsce wyjeżdżasz na drogę. Nigdy nie wiesz, czy szczęśliwie dojedziesz do domu. Nikt nam nie obiecywał jutra.

Duże podróże jeszcze są przed nim. Na Syberię prowadzi trzy - cztery wyprawy w ciągu roku. Żyje z książek, gry na fortepianie, spotkań. - Syberia stała się moim zawodem. W pewnym momencie zostałem zauważony jako specjalista od Syberii. I to nie w kraju, ale w Rosji. Tam jestem cytowany, nagradzany. Występuję w rosyjskiej telewizji. Trochę czuję się już jak specjalista od Syberii, ale nie chcę tam wyjechać na stałe. Zawsze wracam do domu.
Najbardziej ekstremalne wyprawy? Na pewno podróż Leną. Dochodziło do sztormów na rzece, która ma 30 km szerokości. Nie wiedziałem, co jest brzegiem, a co wyspą. To środowisko nie jest przyjazne człowiekowi.

Opowiada, że kiedyś wybrali się we trzech samochodem na Syberię i zupełnie nieoczekiwanie auto im się utopiło.

- Ruszyliśmy piechotą w mrozach minus 40-50 stopni Celsjusza - wspomina. - Według GPS ludzie mieszkali 80 kilometrów od tego miejsca, ale być może minęliśmy siedlisko. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i ile jeszcze potrwa nasza odyseja. Wędrowaliśmy przez góry. Łapała nas purga - śnieżyca. Przetrwali dzięki starym skórom reniferów, które kiedyś dostali od przypadkowo spotkanych ludzi.
Wszystko skończyło się dobrze. - Albo masz szczęście, albo go nie masz - uśmiecha się. - Trafiliśmy na myśliwych, którzy pojazdem gąsienicowym jechali po zamarzniętej rzece.
- Nigdy nie idę przetartymi szlakami. Za każdym razem wybieram nowe trasy - opowiada. Teraz przygotowuje rejs przez Pacyfik. Buduje oceaniczną łódź wiosłową. Chce sam przepłynąć z Władywostoku do San Fransisco. To "tylko" 12 tysięcy kilometrów do pokonania.

- Spróbuję. Może się uda - mówi. Buduje ją w Gdańsku. W kwietniu zwoduje. Łączna waga podróżnika i bagażu wyniesie ok. 500 kilogramów.

- Jestem psychicznie przygotowany na tę podróż. Ona nie jest przecież w mięśniach. Wszystko trzema mieć w głowie, żebyś głupot po drodze nie narobił.

Tego stara się zawsze trzymać.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska