Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mobbing w muzuem? Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami?

Wojciech Giedrys
obchodzi 150-lecie. Ale nie wszyscy muzealnicy świętują: - Atmosfera nie jest przyjemna. Ludzie przestali sobie ufać.
obchodzi 150-lecie. Ale nie wszyscy muzealnicy świętują: - Atmosfera nie jest przyjemna. Ludzie przestali sobie ufać. Lech Kamiński
W maju Muzeum Okręgowe w Toruniu obchodziło 150-lecie. Ale nie wszyscy muzealnicy świętowali. - Nikt nie wie, że za drzwiami panuje terror - mówią.

O sytuacji w Muzeum Okręgowym w Toruniu zrobiło się głośno na początku kwietnia - po zakończeniu kontroli Państwowej Inspekcji Pracy. Pod koniec marca inspektorzy weszli do placówki po sygnałach kilku muzealników, że w muzeum mogło dochodzić do zachowań o charakterze mobbingowym. PIP chciała rozdać anonimowe ankiety, by zbadać to zjawisko. Marek Rubnikowicz, dyrektor muzeum jednak się na to nie zgodził. - Pracodawca ma prawo odmówić - mówi Katarzyna Pietraszak, rzecznik bydgoskiej PIP.

Dyrekcja wskazała na remonty, które trwały m.in. w Ratuszu Staromiejskim i Domu Eskenów. Rubnikowicz zapowiedział, że ankietę będzie można zrobić po ich zakończeniu: - Nie mam nic przeciw, aby została przeprowadzona ankieta inspekcji pracy. Tylko ona zostanie puszczona i nikt później nie będzie analizować jej wyników.

Rubnikowicz kieruje muzeum od 1 stycznia 2007 r.: - Wiele osób mówi, że jestem wymagający. Ale ja całe życie ciężko pracowałem. Wymagam tego, co wynika z pracy i zakresu obowiązków, nie chcę nic innego. Muzeum to nie jest moja fanaberia.

- Wiele osób jest zmęczonych tą sytuacją - mówi Wojciech Sławiński, były pracownik muzeum. - Praca przestała sprawiać im przyjemność. To ekipa ludzi, która dla muzeum poświęciła wiele lat życia. Atmosfera nie jest przyjemna. Ludzie przestali sobie ufać.

Sławiński w 2009 wygrał sprawę z Muzeum Okręgowym o naruszenie zasady równego traktowania w zatrudnieniu. Sąd stwierdził, że był "traktowany inaczej niż pozostali niepełnoetatowi pracownicy" - czytamy w uzasadnieniu wyroku. Próbował łączyć pracę w muzeum z wykładami na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. - Pracę na KUL rozpocząłem za zgodą poprzedniej dyrekcji - opowiada Sławiński. - Od poniedziałku do środy pracowałem w muzeum, a w czwartki i piątki na KUL. Dyrektor Rubnikowicz mimo iż podkreślał, że zależy mu na rozwoju naukowym pracowników, utrudniał mi wykonywanie obowiązków na KUL. Nie godził się na plan uwzględniający wyjazdy do Lublina w czwartki i piątki. Chciał, bym pod koniec tygodnia pracował w muzeum.

- Byłem dyskryminowany

Sławiński: - Nie byłem traktowany tak samo, jak inne osoby zatrudnione w niepełnym wymiarze godzin. Ostatecznie otrzymałem wypowiedzenie, a sprawa skończyła się w sądzie rejonowym. Walczyłem o przywrócenie do pracy i odszkodowanie za naruszenie zasady równego traktowania w zatrudnieniu i stwierdzenie mobbingu. Sąd uznał, że byłem dyskryminowany w pracy. Otrzymałem 3 tys. zł odszkodowania. Rubnikowicz nie wyłożył jednak tych pieniędzy z własnej kieszeni. Zadośćuczynienie pochodziło z budżetu muzeum. Instytucja pokryła również koszty procesu, czyli łączne 808 zł.

W sierpniu 2009 r. wyrok wszedł w życie. Sławiński wrócił do pracy: - I znów pojawił się problem z grafikiem. Dyrektor wskazał, że w poniedziałki muzeum nie prowadzi działalności edukacyjnej oraz wystawienniczej i powinienem pracować we wtorki, środy i czwartki. Znów była wymiana pism. Kiedy w październiku zaczęły się zajęcia na KUL, postawiłem sprawę na ostrzu noża. Napisałem, że nie podporządkuję się decyzji dyrekcji sprzecznej z wyrokiem i w pierwszy czwartek tego miesiąca zamiast do muzeum pojechałem do Lublina. Dyrektor ustąpił, ale w listopadzie miałem dosyć przepychanek i się zwolniłem. Miałem, w przeciwieństwie do innych, gdzie odejść.

W 2008 r. PIP udało się przeprowadzić ankietę w muzeum. Pietraszak: - Wówczas inspektor stwierdził, że mogły mieć miejsce zachowania o charakterze mobbingowym.

Sławiński: - Spośród 26 osób, które wypełniły ankietę, jedna piąta zakreśliła od kilku do kilkunastu zdarzeń, które mogą być uznane za mobbing np. ograniczanie możliwości wypowiadania się czy też grożenie zwolnienia z pracy z nieuzasadnionych przyczyn.

Rubnikowicz: - Pan Wojciech Sławiński od dwóch lat nie jest naszym pracownikiem i siłą rzeczy jego wiedza o naszej instytucji jest zasłyszana z zewnątrz. Nie mam zamiaru się do tego ustosunkowywać. Przez dwa lata wiele się zmieniło w muzeum.

- Za Rubnikowicza Muzeum Okręgowe w końcu ożyło - twierdzi jeden z muzealników z wieloletnim stażem, ale chce pozostać anonimowy. - Dostało wielkiego kopa. Zyskało zupełnie nowy wizerunek. Teraz jest to nowoczesna placówka, która potrafi zdobywać fundusze unijne, przyciągnąć ciekawe wystawy, a co najważniejsze - zwiedzających.

W ostatnich latach zwiększyła się liczba odwiedzających - ze 125 tys. w 2006 r. do 242 tys. w 2009 r. Placówka szerzej niż do tej pory otworzyła drzwi. Sukcesem okazało się nocne zwiedzanie oddziałów muzeum, które przyciąga za każdym razem tysiące osób. Placówka wzbogaciła się o budynek przy św. Jakuba, który zmodernizowano za 7,4 mln zł. Przeniesiono tam m.in. bibliotekę i pracownie archeologiczne. Zmieniło się też oblicze Ratusza Staromiejskiego, gdzie powstała nowa przestrzeń wystawiennicza, winda i pomieszczenia dla pracowników. Kamienica Pod Gwiazdą wzbogaciła się o ogród orientalny. W tej chwili trwają prace w Domu Eskenów, gdzie w 2012 r. zostanie odsłonięta trójwymiarowa makieta prezentująca historię Torunia. Odnowione zostaną też kamienice na starówce m.in. przy Strumykowej oraz Franciszkańskiej, o które powiększy się instytucja. To tylko wycinek tego, co udało się zrobić w ostatnich latach.

- Głód pani w oczy zajrzy

Wioletta Pyras-Pietrzak rozpoczęła pracę trzy i pół roku temu w nowo utworzonym dziale promocji i wydawnictw. - Na początku nie miałam tak intensywnego i bezpośredniego kontaktu z dyrektorem Rubnikowiczem, sama umawiałam się na spotkania, by omawiać plany i pomysły - mówi Pyras-Pietrzak. - Zajmowałam się m.in. przygotowaniem wniosków o dotacje (wspólnie z pracownikami merytorycznymi zarobiliśmy dla muzeum kilka milionów złotych), sponsoringiem, kontaktami z mediami, przygotowywałam i roznosiłam ulotki promujące imprezy, które trafiały do kilkudziesięciu punktów, pisałam umowy współpracy (prawnik mi je tylko parafował, takie były precyzyjne), robiłam prezentacje multimedialne, opracowywałam plan marketingowy (dyrektor nigdy go nie przeczytał, bo uznał, że sam nie wymyślił misji i wizji firmy, więc treść go nie interesuje, mam go wprowadzić, a on oceni rezultaty).

Pyras-Pietrzak poświęciła się pracy. Dyrektor to doceniał. Co trzy miesiące dostawała premie, a po roku została pracownikiem roku muzeum. Zaczynała od najniższej stawki, a po półtora roku awansowała na kierownika działu. - Miałam większy zakres obowiązków i częstsze kontakty z dyrektorem - opowiada. - I wtedy tak naprawdę zdałam sobie sprawę, co dzieje się w muzeum, że atmosfera jest naprawdę fatalna. Oczkiem w głowie dyrektora była liczba osób odwiedzających muzeum. Skuteczne zwiększenie frekwencji należało do moich podstawowych obowiązków.

W 2006 r. frekwencja wyniosła 125 tys. osób. W 2007 r. Rubnikowicz chciał, aby osiągnęła 200 tys. - Wzięłam się do pracy i zupełnie się temu poświęciłam - mówi szefowa działu promocji. - Bywało, że dzień w dzień wychodziłam z pracy o godz. 18, a nie o 15-16 jak inni. Dyrektor dobrze o tym wiedział. Nie dostawałam pieniędzy za te nadgodziny. Może wynikało to z mojej nadgorliwości, ambicji bądź pracoholizmu, ale otrzymałam wysokie stanowisko, była presja i stres, chciałam się wykazać.

Pod koniec 2007 r. muzeum odtrąbiło sukces. Liczba zwiedzających przekroczyła 200 tys. osób. Była konferencja prasowa, materiały w mediach. - Rubnikowicz podwyższył poprzeczkę - 250 tys. odwiedzających w 2008 r. - mówi Pyras-Pietrzak. - Presja była coraz większa. Osiągnęliśmy 232 tys. Stawałam na głowie: wysyłałam komunikaty i wydzwaniałam do mediów, informowałam szkoły, hotele i inne instytucje w całym województwie (moja baza e-mailowa wynosiła blisko 500 kontaktów, sama je zgromadziłam), zlecałam rozklejanie plakatów w najbardziej strategicznych punktach, opracowywałam i roznosiłam ulotki po hotelach, restauracjach, szkołach i instytucjach, sklepach, a nawet aptekach w całym mieście, oczywiście po godzinach pracy.

Pod koniec grudnia 2009 r. okazało się, że frekwencja wyniosła ponad 242 tys. osób. Pyras-Pietrzak: - Usłyszałam wtedy, że w następnym roku musi osiągnąć 250 tys. odwiedzających. Wówczas powiedziałam mu, że nie dam rady fizycznie. Nie przyjął tego do wiadomości. Dyrektor zaproponował mi napisanie doktoratu o skutecznej działalności marketingowej w MOT. Odmówiłam ze względu na podjęte studia podyplomowe z funduszy unijnych. Prosiłam, żeby zaczekał pół roku. Był bardzo zawiedziony, co dawał mi wyraźnie odczuć. Bywało tak, że dzień w dzień słyszałam słowa: "jak tak dalej będzie pani pracować, to się pożegnamy", "nie będzie miała pani co do garnka włożyć", "jeżeli jeszcze głód w pani w oczy nie zajrzał, to niedługo zajrzy". To było na porządku dziennym, trwało kilka miesięcy. Dyrektorowi nie wolno odmawiać! Stres dał mi się we znaki, zaczęłam podupadać na zdrowiu, poważnie. W lutym 2010 r. gdy powiedziałam o tym dyrektorowi, że nie mogę pracować już dalej pod tak dużą presją i w takiej atmosferze, że nie śpię po nocach, usłyszałam: "nie wiedziałem, że jest pani tak słaba psychicznie". W marcu poszłam na zwolnienie. Na powrót do zdrowia potrzebowałam trzech miesięcy. Odżyłam. W maju szczęśliwie zaszłam w ciążę. Dostałam zwolnienie na całą ciążę, bo lekarz nie chciał, abym była narażona na stres. Kierownikiem działu byłam 1,5 roku, gdy zaszłam w ciążę od razu odwołano mnie ze stanowiska, co uczyniono z naruszeniem prawa. Dopiero po interwencji mojego prawnika i apelacji o zamiarze złożenia skargi w sądzie, sprawę odwołano. Ogłoszenie o zatrudnieniu nowego kierownika działu podano do ogólnej wiadomości, gdy przebywałam na zwolnieniu lekarskim, zatem uczyniono to również bezprawnie, nie czekając na mój powrót do pracy. To typowe traktowanie ambitnego i skutecznego pracownika - kończy pani Wioletta.

- Proszę nas nie krzywdzić

Dorota Swobodzińska pierwszą umowę na czas określony podpisała w 2009 r. Na rok. Później była kolejna. Na półtora roku. - Dyrektor przyjął mnie pod warunkiem, że moja mama, która wiele lat pracowała w muzeum, przejdzie na emeryturę - opowiada. Rubnikowicz: - Kiedy jej mama, którą dobrze znam jako długoletniego szanowanego pracownika odchodziła na emeryturę, zwróciła się z prośbą, by zatrudnić córkę.

Wypowiedzenie otrzymała w lutym, pół roku przed końcem umowy. Swobodzińska pozwała więc muzeum do sądu pracy o bezprawne zwolnienie. - Przy pierwszej umowie podpisałam oświadczenie, że mogę zostać zwolniona przed terminem z dwutygodniowym wypowiedzeniem - tłumaczy. - Przy drugiej tej klauzuli nie było. Bez niej nie można rozwiązać umowy przed upływem okresu, na jaki była zawarta.
10 maja sąd uznał, że muzeum bezprawnie zwolniło Swobodzińską. Wyrok jest nieprawomocny. Muzeum ma jej wypłacić 6 tys. zł odszkodowania. Dyrektor: - Nie dyskutuję z wyrokami sądu. Jest za wcześnie, by mówić o odwołaniu od niego.

- Pracownicy wspominali, że wychodzili z pańskiego gabinetu z płaczem - mówię.

Rubnikowicz: - Nie kojarzę sytuacji, żeby ktokolwiek wychodził z płaczem.

Po chwili: - Przepraszam, był taki przypadek, gdy pani Swobodzińska dowiedziała się o wypowiedzeniu umowy i przyszła do mnie. Miała łzy w oczach. Tę decyzję podjęliśmy po wielokrotnych monitach ze strony mojego zastępcy, a także innych pracowników. Na jej zwolnieniu zaważyło wiele elementów. Pani Dorota podejmowała samodzielnie decyzje finansowe, na co zwróciliśmy jej uwagę w grudniu ub.r. Jak pracodawca ma reagować, jeśli pracownik w stosunku do starszego pana, z którym pracowała w jednym pokoju, używa wulgaryzmów? Jak wicedyrektor ma reagować, gdy wchodzi do pokoju pani Swobodzińskiej, a pani Dorota po 8 rano śpi na podłodze? Czy to właściwe wykonywanie obowiązków?Jak mamy reagować, kiedy jest komisyjne sprawdzanie powierzonego jej magazynu wydawnictw wartych kilkaset tysięcy złotych, a tam panuje totalny bałagan, który uniemożliwia przeprowadzenie spisu. Książki leżące na podłodze uniemożliwiały dojście do regałów. Niezabezpieczone wydawnictwa pokryły się kurzem i nie wiadomo, czy będą się nadawały do sprzedaży. Część będziemy musieli sprzedać po obniżonych cenach.

- Płakałam wiele razy, również przy dyrektorze - opowiada pani Dorota. - Nie tylko ja, byłam świadkiem łez wielu osób. Gdy grafik popełnił błąd, ja byłam obwiniana. Dyrektor mnie wezwał, mówił, że mam szukać winy w sobie, oskarżał. Nie tylko ja wtedy płakałam. Mówił: "będziemy kontynuować tę rozmowę, czy może się pożegnamy", więc spuszczałam głowę i milczałam.

Swobodzińska pracowała w dziale promocji i wydawnictw. Zajmowała się m.in. zlecaniem druku. - Wydawnictwa zawsze ukazywały się w terminie - mówi. - Stawałam na głowie, zostawałam po godzinach, często pracowałam w domu. Gdy kierowniczka poszła na zwolnienie lekarskie zostałyśmy z koleżanką same. Musiałyśmy zajmować się też promocją. Spadło na nas bardzo dużo nowych zadań, wykraczających znacznie poza zakresy obowiązków. Nie zaniedbywałyśmy jednak swoich zadań. Koleżanka zajmująca się pracą redakcyjną jest na zwolnieniu, ma poważne problemy z żołądkiem. Jako polecenie dostała część mojego etatu, co ze specyfiką jej pracy jest nie do pogodzenia. Decyzje były często zmieniane, co w przypadku działalności wydawniczej niekorzystnie wpływało na kolejne etapy procesu wydawniczego. Zwłaszcza utrudniona była praca korektora, grafików, osób z zewnątrz. Chodziłam na zebrania kierownicze i wiele spraw związanych z funkcją kierownika spadło na mnie. Jeden raz zareagowałam nerwowo, kiedy po raz kolejny nie mogłam normalnie wykonywać obowiązków. Wielokrotnie prosiłam, bym przy coraz większej liczbie zadań mogła mieć własne stanowisko pracy. Pan, z którym dzieliłam biurko, przyszedł bez zapowiedzi w inny dzień niż zwykle. Zdenerwowałam się, ale wulgaryzmów nie używałam.

Pani Dorota podkreśla, że nie podejmowała samodzielnie decyzji finansowych: - To zbyt duża odpowiedzialność, a ja nie chciałam jej na siebie brać. Byłam tylko zwykłym szeregowym pracownikiem. Zawsze konsultowałam się z kierownikiem bądź dyrekcją. Magazyn przejęłam już nieuporządkowany, książek przybywało, a miejsca nie. Nie było ich, gdzie układać, zabrudzone były od dawna. Gdy dostałam wypowiedzenie z pracy musiałam w trybie pilnym zdać magazyn, byłam w ogromnym stresie, kazano mi iść do magazynu, komisja już czekała. Byłam postawiona przed faktem dokonanym. W końcu poszłam do lekarza, który przepisał mi leki antylękowe. Z porządkami czekałam do marca, ze względu na remonty mieliśmy przenosić się w inne miejsce. Jak sam dyrektor twierdzi wszędzie są remonty, trudno w takich warunkach pracować. Wicedyrektor nie widział mnie, jak śpię na podłodze, ale jak siedziałam rozmawiając z koleżanką z działu. Źle się poczułam.

- Jak zareagował? - pytam.

- Wcale, tego ranka miał dobry nastrój, żartował - mówi Swobodzińska. - Dopiero po jakimś czasie, gdy już nie pracowałam, dowiedziałam się, że dyrektor dawał do zrozumienia, że pewnie byłam pijana. Pracodawca nigdy nie reagował na moje domniemane złe zachowania, dostawałam nagrody, premie. Nie było upomnień ani nagan. Skoro dyrekcja twierdzi, że tak źle się zachowywałam, to dlaczego mnie nie upominała? Gdy odpisałam na pismo o rzekomym podejmowaniu decyzji finansowych, nie otrzymałam odpowiedzi. Wszystkie notatki służbowe, w których jestem oskarżana, zobaczyłam dopiero przeglądając akta sądowe, na większości widniała data 8 marca, czyli ostatni dzień mojej pracy. Gdy otrzymałam wypowiedzenie, nie usłyszałam żadnych merytorycznych zarzutów. Miałam łzy w oczach, ale tym razem nie płakałam. Dyrektor bardzo oschle mnie poinformował, że były na mnie skargi, ale konkretów nie podał. Powiedziałam, że moja obecna sytuacja rodzinna jest bardzo trudna. Podałam dyrektorowi rękę i zapytałam, czy byłam aż tak złym pracownikiem. Powiedział, że chyba aż tak dobrym też nie byłam. I to była nasza ostatnia rozmowa. Dyrektor potrafił czepiać się o drobnostki np. o źle zawieszoną dekorację. Nieistotne, błahe sprawy urastały do rangi ogromnego problemu. Im lepiej ktoś pracował, tym bardziej był poniżany i mniej się go doceniało. Atmosfera panująca w muzeum nie sprzyja kreatywności. To wszystko jest bardzo demotywujące. Ludzie tracą poczucie własnej wartości. Z zewnątrz wszystko wygląda inaczej. Są remonty, wystawy i imprezy. Nikt nie wie, że za drzwiami muzeum panuje terror. Często przed rozmową z dyrektorem opanowywał mnie paraliżujący strach. Mam prośbę do pana Rubnikowicza, by nie atakował mnie już więcej. Obecnie jestem w ciężkiej sytuacji. Moja mama jest chora, musi się leczyć, mam małego synka, boję się o nich. Proszę nas nie krzywdzić. Ta praca znaczyła dla mnie bardzo dużo. Za moje poświęcenie, nieprzespane noce, ogromne zaangażowanie nie doceniono mnie, czuję się skrzywdzona, ale chcę już zamknąć ten rozdział i zapomnieć o tym, co było złe. W muzeum pracuje wiele wartościowych osób, które są dla mnie autorytetem, zaszczytem było pracować z nimi. Żałuję, że nie mogę już z nimi pracować. Nigdy nie odeszłabym z muzeum, ta instytucja jest dla mnie bardzo ważna i byłam gotowa się jej poświęcić.

Przed 2007 r. Rubnikowicz był wojewódzkim konserwatorem zabytków i zastępcą generalnego konserwatora zabytków: - Cenię sobie ludzi. Zbyt cenię sobie dobrą pracę. Dlaczego w trzech poprzednich miejscach pracy, nigdy nie miałem problemów z inspekcją pracy.

Zaraz po tym, jak przeszedł do muzeum z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków - w połowie stycznia 2007 r. - inspekcja pracy po sygnałach pracowników przeprowadziła kontrolę w WUOZ. Informacje o tym, że może tam dochodzić do mobbingu, wpłynęły do PIP jesienią 2006 r., gdy instytucją kierował jeszcze Rubnikowicz. - Przeprowadziliśmy wówczas ankietę - mówi Pietraszak. - Dwóch spośród 15 pracowników WUOZ, którzy ją wypełniły, wskazało na zachowania noszące znamiona mobbingu.

W muzeum jak za Gomułki

Katarzyna Kluczwajd pracuje w muzeum 24 lata. Jest starszym kustoszem w dziale sztuki polskiej i europejskiej i laureatką wielu nagród, w tym pierwszej nagrody w prestiżowym konkursie Wydarzenie Muzealne Roku Sybilla. - Dyrektor rządzi jak w czasach Gomułki - mówi Kluczwajd. - Zarządza przez strach. Nie ma z nim dyskusji, krzyczy, nie pozwala się wypowiedzieć, rozmowa to monolog, używa niekoniecznie kulturalnego języka. Poniża, obmawia. Pracownicy są zastraszeni, także przerzucaniem na nich cudzej odpowiedzialności, często bez możliwości wpływu na decyzje. Strach przed krytyką i awanturami zamyka nam usta.

- Czy to pańskie słowa: "olewam pana/panią górnym sikiem", "jeśli nie zostanie to zrobione tak jak mówię, to się pożegnamy", "lubię pracować z profesjonalistami", "wyjdźcie z piaskownicy", "przestańcie w końcu sikać do piaskownicy"? - pytam.

- Jestem zaskoczony tym pierwszym zwrotem - mówi Rubnikowicz.- Definitywnie go nie kojarzę. Zdarza mi się i to przyznam się, że na zasadzie zabawowej, raz czy dwa z paniami z działu edukacji mówiłem: "my nie bawimy się w piaskownicy". Używałem też rzeczywiście zwrotu "nie sikamy do piaskownicy, ale mamy organizować proces zabawy w piaskownicy". Panu przedstawiono tylko fragment tej wypowiedzi. Cała sekwencja nie ma zabarwienia pejoratywnego. Chodziło o to, że rolą i zadaniem działu edukacji jest tworzenie procesu edukacyjnego. To wymaga profesjonalizmu, a także działania w przygotowaniu tego procesu. Natomiast nie widzę nic niestosownego w zwrocie, że "lubię pracować z profesjonalistami". Nie raz mój język jest zbyt barwny.

Pyras-Pietrzak: - Gdy poruszałam jakieś tematy, które były dla niego niewygodne, bo wymagały podjęcia konkretnej decyzji - stwierdzał "ja już z panią skończyłem", wskazywał na drzwi, okręcał głowę w kierunku monitora i już się nie odzywał ani słowem. Czasami otwierał drzwi na oścież i wskazywał kierunek ręką.
Kluczwajd: - Słyszałam nie raz: "niech się pani zastanowi, czy chce pani tu pracować".

- Nie należę do osób milczących

Rubnikowicz: - Jestem osobą, która nie należy do milczących, a raczej mówiących. Nie należę również do osób, która nie podejmuje tematów trudnych i niewygodnych. Ten element wyłączania się z rozmowy nie wchodzi w grę.

Muzealnicy wskazują na problemy zdrowotne, które ich zdaniem są wynikiem atmosfery, jaka panuje w muzeum. W pracy brali środki uspokajające. Rubnikowicz: - Nie zauważam atmosfery strachu. Pięknie się gra określeniami i stwierdzeniami. Najłatwiej stwierdzić, że ktoś jest znerwicowany, bo idzie do lekarza. Irytuje mnie to, że pokazuje się aspekt osób, które w takim czy innym stopniu nie do końca rzetelnie wykonują obowiązki służbowe, a nie pokazuje się osób, które wykonują rzetelnie swoje obowiązki, a takich jest zdecydowana większość i nie mają roszczeń.

Kluczwajd: - Rzetelnie wykonuję swoje obowiązki i mam roszczenia - tu nie ma sprzeczności! Skutki "atmosfery"? Nasiliły się problemy z żołądkiem. Mam problemy ze snem, koncentracją. Brakuje mi pewności w pracy. Wielu z nas odczuwa rodzaj fobii przed wyjściem do pracy. Ja także, choć praca jest moim żywiołem. To jak fobia szkolna. W atmosferze strachu ludzie popełniają błędy. Boją się wychodzić z pokojów.

- Czy pracownicy boją się pana? - pytam.

Dyrektor: - Trudno mi odpowiedzieć. Nie wymagam więcej, niż wynika z kodeksu pracy.

- "Jak tak dalej będzie pani pracować, to się pożegnamy". Pracownicy twierdzą, że tego typu słowa są na porządku dziennym - mówię.

Rubnikowicz: - To nadużycie. Stanowczo się z tym nie zgadzam. Jeżeli ktoś chce pracować, to proszę mi wierzyć, pracuje i naprawdę nie ma żadnego problemu. Problem, który Pan porusza jest tak naprawdę ograniczony do kilku osób, w tym także nie będących już pracownikami muzeum. Jeżeli są zastrzeżenia do wykonywanej pracy, są one wielokrotnie powtarzane. Powtarzam i będę powtarzał pracownikom, że praca w muzeum nie jest obowiązkiem, że nie ma przymusu pracy w muzeum. Jeżeli ktokolwiek nie chce pracować, to na siłę nikt nikogo tutaj nie trzyma. Jesteśmy instytucją, w której jak w innych obowiązują prawnie uregulowane systemy zatrudnienia i określone są w stosunku do każdego pracownika zakresy obowiązków.

- Pracownicy odbierają to jako groźbę - mówię.

Dyrektor: - Groźbą byłoby, gdybym w tym momencie w sposób jednoznaczny to werbalizował. Natomiast w tym przypadku sprawa jest dla mnie jasna i oczywista. Groźby nie było. Czy groźbą jest stwierdzenie że "lubię pracować z profesjonalistami"? - Często pan powtarza takie słowa? - pytam.

Dyrektor: - Często? Niektórych najzwyczajniej nie używam. Inne - może raz na miesiąc, a nie pięć razy dziennie. Nie używam na pewno ich tak często jak chciałyby osoby, które o tym mówią.

- Mówię bardzo głośno

- Czy krzyczy pan na pracowników lub kierowników podczas zebrań? - pytam. Rubnikowicz: - To bzdura. Jako stary belfer mówię bardzo głośno. Mówię jednocześnie tonem takim lekko podniesionego głosu. Część ludzi nie wiedzieć dlaczego, odbiera to jako krzyk.

Pyras-Pietrzak: - Gdy dowiedziałam się, że koleżanki z działu również zaczęły otrzymywać pogróżki o zwolnieniu i stres przyczynił się do poważnej choroby jednej z nich, jako kierownik działu musiałam zainterweniować. Napisałam pismo do PIP, że "ze strony dyrektora notorycznie i bez powodu wysuwane są sankcje zwolnień, manifestacyjnie okazywany jest brak szacunku względem pracowników, dyrektor (...) nieustannie krytykuje wykonywaną pracę, (...) jest impulsywny, wybuchowy i podnosi głos. Swoim zachowaniem wprowadził atmosferę strachu, niemal terroru, co skutecznie niszczy motywację do pracy. Pracownicy go unikają".

Czytaj ciąg dalszy: Może 200. rocznica okaże się dla toruńskiego muzeum szczęśliwsza

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska