Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To fenomen! Górale z "Zachemu" są już razem od 40 lat

Grażyna Nowicka
W swojej grupie mają takich, co zdobywają tylko szczyty. Mówią na nich wyrypiarze. I takich, którzy gnają do przodu, jakby ich kto gonił. Nie brakuje też amatorów pięknych widoków, którzy chodzą znacznie wolniej.
W swojej grupie mają takich, co zdobywają tylko szczyty. Mówią na nich wyrypiarze. I takich, którzy gnają do przodu, jakby ich kto gonił. Nie brakuje też amatorów pięknych widoków, którzy chodzą znacznie wolniej. Fot. Archiwum
Od kilkudziesięciu lat, co roku, zawsze we wrześniu, z ulicy Łukasiewicza na bydgoskich Kapuściskach odjeżdża autokar w stronę Zakopanego. Po całonocnej podróży jego pasażerowie od razu ruszą na szlak.

Kiedyś byli to wyłącznie pracownicy "Zachemu" i ich rodziny, teraz nie tylko. Przez tydzień będą chodzić po Tatrach.

Nie są klubem, nie mają żadnej nazwy, nie posiadają kroniki. Oczarowały ich Tatry, kochają górskie wspinaczki i wędrówki, dobrze się czują w swoim towarzystwie i to ich łączy.

A dzieli wydawałoby się wiele. Wiek na przykład. Od uczniów do emerytów. Najmłodszy uczestnik Maciek Jabłoński miał tylko trzy latka, jak z nimi pojechał. Teraz ze względu na szkołę jedynie odprowadza rodziców i żegna grupę. Podczas jednego z rajdów siedmioletnia Ania, wnuczka Pawła i Haliny Dąbrowskich, wspięła się na Rysy po stronie słowackiej. Najstarszy uczestnik, nieżyjący już Jerzy Eichman, liczył sobie ponad osiemdziesiątkę.

Różni ich też profesja. Są wśród nich robotnicy i szefowie ważnych oddziałów, kierownicy zakładów, prezesi. Jednak na rajdzie każdy swój zawód pozostawia w domu, wszyscy są równi. Na czas wyprawy kierownik proponuje, by wszyscy zwracali się do siebie per ty. Potem, jak uważają.

Korzyść z Lenina

Swoje początki, a był to rok 1968, zawdzięczają Leninowi. To nie żart. Bardzo popularny był wtedy ogólnopolski rajd, prowadzący śladami wodza rewolucji po Tatrach i Podhalu. Organizowano go co roku w początkach września, trwał tydzień. Zachemowcy podpięli się pod tę sztandarową PTTK-owską imprezę. Dzięki czemu zakład pracy gwarantował im darmowy autokar i benzynę. Bo który dyrektor ośmieliłby się nie poprzeć tej słusznej inicjatywy? Z tym, że bydgoszczanie swój "Leninowski Rajd Przyjaźni" zaczynali dopiero w sobotę, która kończyła rajd ogólnopolski. Tym sposobem mieli potem Tatry tylko dla siebie, bo szlaki już były puste. Nikt się na tym drobnym przegięciu nie połapał.

Dola turysty w tamtych odległych latach łatwa nie była. Szczególnie w okresie "Polski kartkowej". A i z zakwaterowaniem około 50-osobowej grupy bywało sporo kłopotów. Nocowano w kilku domach, nieraz odległych od siebie. Nie mówiąc już o zamawianiu kwater z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Po zmianie ustroju, w 1990 roku, skończył się darmowy autokar. Raz czy dwa skorzystali z pośrednictwa PTTK, ale było im za drogo i doszli do wniosku, że mogą sami organizować wyjazdy. I tak jest do dziś. Tydzień w Tatrach z dojazdem, wypadami na Słowację, noclegami i obiadokolacjami za 450- 500 zł. To niczym promocyjna oferta.

Społecznicy

Pierwsze rajdy prowadził redaktor Konieczny z "Głosu Zachemu" i Gerard Piesik, który w wyprawach uczestniczy do teraz i ma ich na swoim koncie najwięcej ze wszystkich. Zanim w pierwszej połowie lat 90. władzę oddano Zdzisławowi Gromskiemu i Bogusławowi Suchomskiemu (zastępca) było jeszcze kilku innych szefów. Zdzisiu i Boguś kierują rajdami do dziś, ku ogólnemu zadowoleniu, bo świetnie się uzupełniają. Tego ostatniego wspiera na dodatek jego żona Janka - bankowiec z zawodu. Sami wynajmują autokar, negocjują ceny, układają listę uczestników, zbierają pieniądze, dogadują się z gaździną. Na rajdzie ich głos jest decydujący, choć głosu nie podnoszą. Nikt nie odmówi na przykład Zdzisiowi zejścia do świetlicy na wspólne śpiewy, choćby nie wiem jak był zmęczony. Wszyscy zdają sobie sprawę, ile jemu i Bogusiowi zawdzięczają. Kierownicy pracują nie tylko przed i na rajdzie. Po zakończeniu skrupulatnie rozliczają koszty. Wszystko non profit. Z czystej - jak by się kiedyś powiedziało - społecznikowskiej pasji. Bez nich - przypuszczam - grupa by się rozpadła.

Tradycją stały się porajdowe spotkania w świetlicy ogrodów działkowych na Kapuściskach - też zasługa kierownictwa. Początkowo zbierali się, by pooglądać slajdy i albumy ze zdjęciami. Teraz, w epoce aparatów cyfrowych, wystarczy wymienić się płytkami DVD, więc dominują tańce. Jedno się nie zmieniło: żelaznym punktem programu jest publiczne rozliczenie kosztów imprezy.

Gaździnka

Od lat nocują i stołują się u jednej i tej samej gaździny - Marii Łukaszczyk. Początkowo mieli metę w Domu Turysty w Zakopanem, potem w schronisku w Pięciu Stawach i jeszcze w kilku innych miejscach. Pierwsze spotkanie z panią Marią miało miejsce w Bukowinie Tatrzańskiej, gdy jeszcze żył jej mąż. Tamtą kwaterę zostawiła najstarszemu synowi i wybudowała się w Murzasichlu, więc bydgoszczanie poszli za nią. Kiedy dzielna kobieta dorobiła się trzeciego domu, stary zapisując drugiemu synowi - znów do niej. Ten trzeci, który pewnie przypadnie najmłodszej córce, jest z marmurami na schodach, kafelkami, łazienkami przy każdym pokoju. Teraz sobie żartują, że w dawnych czasach, gdy łazienki były na korytarzu, a kolejka do nich długa, integracja grupy następowała błyskawicznie.

Magnesem, który sprawia, że wracają ciągle na tę samą kwaterę jest kuchnia góralki. O jej zupach z dużego kotła chodzą legendy, drugie dania też zawsze świeże, smaczne jak nigdzie. Na deser zawsze kompot i ciasto - też swojskiej roboty.

Witają się zawsze ze swoją gaździnką jak bliscy sobie ludzie i żegnają elegancko. W świetlicy zbiera się cała grupa. Kierownik, tym razem pod krawatem, występuje z mową dziękczynną, kwiatami i drobnym prezentem, rajdowy fotoreporter Marek Krzyżagórski uwiecznia to na zdjęciach, śpiewają "Sto lat". Pani Maria dziękuje, zapewnia, że nazajutrz idąc na mszę do kościółka na Jaszczurówkach zabierze bukiet dla Matki Boskiej. I pomodli się, by za rok znów się mogli spotkać. Taki rytuał.

Co kto lubi

Niektórzy się dziwią: co roku o tej samej porze w Tatry? Czy im się to nie znudzi? Bogusia Kantereit ma na to odpowiedź. - Co z tego, że góry te same? One nigdy nie są takie same. Zawsze są fascynujące i inne. Co z tego, że nieodmiennie we wrześniu? Wędrowałam już po nich w kąpielówkach i w skafandrze, okutana jak na Syberię. Po zielonych łąkach i w śniegu. W jesiennym pejzażu. A w ubiegłym roku przez cały tydzień padał deszcz.

Odkąd przed laty wprowadzono tzw. mały ruch graniczny programowo odwiedzają Tatry słowackie. Każdy wybiera trasę, jaka mu odpowiada. I typ wędrówki. Są tacy, co zdobywają tylko szczyty. Mówi się na nich wyrypiarze. Ci gnają do przodu, jakby ich kto gonił. Amatorzy pięknych widoków chodzą wolniej. Jest też grupa tzw. sanatoryjna, wiadomo o co chodzi. Obowiązuje jednak zasada, że chodzą grupami, osoba doświadczona prowadzi i bierze odpowiedzialność za resztę. I druga niepisana zasada: trzeba uważać na tych, co idą pierwszy raz. Na trudnych szlakach zdarzają się blokady psychiczne, czasami potrzebne jest wsparcie.

Nie wolno zapomnieć, że historia zachemowskich rajdów to Stefan Poniatowski. Typowy góral. Wielu nauczył chodzenia po Tatrach, podczas tzw. górskiego chrztu egzaminował nowicjuszy ze znajomości gór. Już się, niestety, wycofał.

Grono najbardziej wytrwałych to: Józef Papiński, Bożena i Bogusia Rogowskie, Maria Malicka, Józef Świderek, Władysław Zajączkowski, Jan Woźniak, Tomasz Górka, Halina Filipczyk, Ryszard Siemionowicz, Jan Dziewiątkowski, Krzysztof Walerych, Bożena Mucha, Teresa Święcicka. Pewnie nie wszystkich wymieniłam. Rajmund Fiedorowicz i Dyziu Matula "robią" za tzw. dusze towarzystwa. Często przywoływane jest nazwisko Marty Nowakowskiej, pilnującej przed laty rajdowych finansów.

Narkotyk

- Już na studiach marzyły mi się rajdy - wspomina Zdzisiu Gromski. - Ale nie było na to czasu. W pierwszych latach pracy też nie. Aż kiedyś mój kolega z "Zachemu" Tadek Cieśla namówił mnie na taką wyprawę. I już nie opuściłem żadnego.

Janka i Boguś Suchomscy na pierwsze wczasy rodzinne - i pierwszy raz w góry - pojechali do Karpacza. Był rok 1978, Darek, ich synek, miał 5 lat, Dorotka była o rok młodsza. Kaowiec z ich domu wczasowego zaraził ich górami na całe życie. Dwa lata później Darek wdrapał się na Giewont. W 2008 roku dorosły Dariusz zdobył Pik Lenina - 7134 metry. Rodzice są z niego dumni. - Syn jest nauczycielem, uczy geografii - opowiada ojciec. Uczniowie znają jego pasję, ma naśladowców. Myślę, że biorą też z niego przykład w kwestii ochrony środowiska. Idąc w góry zawsze zabiera ze sobą worek na plastiki i butelki zostawione tam przez pseudoturystów. Jego po prostu boli zaśmiecanie szlaków.

W 1997 r. Darek namówił rodziców na Dolomity, co było dla nich nowym, fascynującym doświadczeniem. Niestety, rok później dopadła Bogusława wieńcówka. Liczył się z najgorszym. Ale 10 miesięcy od założenia mu baypassów wdrapał się na Kościelec - ponad 2 tys. metrów wysokości. Nic go nie mogło powstrzymać.

Bogusia Kantereit po raz pierwszy wybrała się w góry, gdy uznała, że dzieci są już na tyle odchowane, że mogą z nią chodzić. Córka nie była zachwycona, natomiast starszy Robert poszedł w ślady mamy. Teraz, gdy tylko czas mu pozwala, wsiada z kumplem w nocny pociąg i wyrusza z Warszawy w góry - Izerskie, Sudety albo Karkonosze. No i oczywiście w Tatry. W sezonie potrafi zaliczyć 10 takich wypadów. Tak się regeneruje, bo pracę ma absorbującą i w radiu i telewizji. - Ja mu pokazałam Beskidy, Tatry - śmieje się Bogusia - on mnie wprowadził w Alpy francuskie. Zachęcił, bym zaczęła jeździć na nartach.

Siostra Janki Suchomskiej - Grażyna - przyjeżdża rok w rok aż z Lubeki, gdzie mieszka. W 2002 roku spotkały się na rajdzie wszystkie cztery siostry: Janka, Grażyna, Ulka i Mirka.

Bez chrztu

Specyfiką bydgoskiej grupy jest wspólne śpiewanie. Nawet po najbardziej męczących wspinaczkach spotykają się wieczorami na dole w świetlicy, by odśpiewać "Góralu czy ci nie żal", "Bandę", nie zapominając nigdy o kawałku pt. "Do sklepu na dole". Wypasione śpiewniki to dzieło rajdowego małżeństwa Sławka i Mirki Jabłońskich. Jurek Dziewiątkowski i Zdzisław Malkiewicz grają na gitarach.

Od kilku lat można urządzać ogniska przy domu, pod dachem, w specjalnym szałasie. Więc pieką kiełbaski, popijają grzaniec i śpiewają do upadłego.

Kiedyś żelaznym punktem rajdu było pasowanie na górali. Jadzia Jagodzińska, która sprawowała nad grupą opiekę lekarską, przyrządzała i serwowała mikstury będące połączeniem musztardy, chrzanu i czegoś tam jeszcze. Podawano je nowym do wypicia podczas chrztu. Świetny stomatolog, wspaniały człowiek! - wspominają ją. Zginęła tragicznie w Tatrach, ale nie podczas rajdu. Wybrała się sama w marcu na narty. Prawdopodobnie przy zakładaniu rękawiczek albo nart poślizgnęła się i poleciała po lodzie w dół. Ciało znaleziono w dolinie Cichej. Po śmierci Jadzi zerwali z pasowaniem. Nie chcieli jej zastąpić kimś innym.

Na rajdach, na szczęście, żaden tragiczny wypadek nie miał miejsca, choć raz omal do niego nie doszło. Jan Nowaczyk, ksywka "Marynarz" był mężczyzną jak tur; najszybciej chodził, należał do najbardziej wytrwałych. Podczas pasowania na górali wcielał się w rolę diabła. Raz przy wchodzeniu na Granaty potknął się i poturlał z 10 metrów w dół. Uratował go plecak, który zahaczył się o skałę i wyhamował upadek. To cudowne ocalenie w górach nie ustrzegło go przed tragiczną śmiercią na nizinach.

Fenomen

Zazdroszczą im tych wyjazdów. Grupa, która przetrwała 40 lat, to doprawdy fenomen. Dostać się na listę uczestników jest wyróżnieniem. Niektórych stać na wyjazdy w Alpy włoskie i francuskie, mogą sobie zafundować wyższe góry, lepsze warunki, co i robią. Ale ich Tatry, ich gaździna i ich grupa są nie do przebicia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska