Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

We Francji budowali domy na wyrzutni

Wojciech Mąka
Resztki pocisku V1, który nie wystartował i eksplodował na wyrzutni.
Resztki pocisku V1, który nie wystartował i eksplodował na wyrzutni. Fot. Autor
We Francji, na terenach dawnych wyrzutni cudownej broni Hitlera, są teraz albo stajnie, albo "małpie gaje" dla grotołazów. Niektórzy Francuzi budynki wyrzutni przerobili na... domy.

W podziemnym kompleksie Caumont lepiej nie rozmawiać za głośno. Wydrążone w wapieniu setki metrów korytarzy i olbrzymie hale wcale nie są tak potężne, jak wyglądają. Zdarza się, że kilkutonowe kawały wapienia niespodziewanie odpadają z sufitu...

Kompleks w czasie wojny nosił kryptonim Granit. W 1944 roku setki francuskich robotników dojeżdżało tu specjalną kolejką do pracy przy stawianiu tajnej podziemnej fabryki ciekłego tlenu - składnika paliw do cudownej broni Hitlera: rakiet balistycznych V-2. Niemcy wykorzystali do tego celu podziemny kompleks dawnej kopalni wapnia. Przy dwóch wejściach prowadzących do olbrzymich hal zaczęto odlewać betonowe fundamenty pod maszyny, transformatory... Dziś, żeby zobaczyć sufity tych obiektów, trzeba mieć mocną latarkę - niektóre z obiektów mają 15 metrów wysokości.

Naszym przewodnikiem jest Francois Bayeux, francuski badacz, który kilka lat poświęcił na odtworzenie historii tego miejsca. Stanowczo zaprzecza, jakoby przy budowie fabryki wykorzystywano więźniów.

- To były normalne francuskie firmy budowlane, którym Niemcy płacili za wykonaną prace - mówi. Kompleks - razem ze znajdującą się niedaleko podobną fabryką - działał jedynie kilka miesięcy 1944 roku. Najbardziej zaskakujące są zdjęcia, które Francois Bayeux ma w swoich zbiorach. Zrobiono je po wojnie, ale pokazują niemieckie maszyny, które wykorzystywano w kompleksie Granit. - To zdjęcia z Rumunii - mówi Bayeux. - Po wojnie niemieckie maszyny właśnie tam trafiły. Z tego, co wiem, niektóre z tych urządzeń wciąż pracują...

Dwadzieścia lat dla wyrzutni

Po wojnie jedną część kompleksu Granit wykorzystywano jako pieczarkarnię. Sam kompleks nigdy nie był oficjalnie udostępniony do zwiedzania. Nam się udało tam wejść i prawdopodobnie byliśmy ostatnią grupą, która tego dokonała. W lutym tego roku jeden z zamożniejszych lokalnych francuskich inwestorów... kupił cały kompleks. Chce w nim urzadzić "małpi" gaj dla grotołazów. Oczywiście - wstęp płatny.

W 1944 roku Hitler był pewien, że rzuci na kolana Londyn przy pomocy swojej innej cudownej broni - latających bomb V-1. Wynalazek Luftwaffe był tańszy w budowie i mniej skomplikowany niż rakiety, a przenosił prawie tyle samo ładunku wybuchowego. Miał też i wady - latał na tyle wolno, że mogły go dogonić alianckie myśliwce. Wymagał też stałej rampy startowej i kilku budynków do obsługi.
Rampy startowe V-1 były nieustającym problemem alianckich samolotów, które zapuszczały się na niebo nad Francją. Zbombardowene wyrzutnie szybko odbudowywano, a wiele z nich w ogóle nie zdołano wykryć.

Volker Pelz z Międzynarodowej Grupy Badawczej V-2 jest najlepszym na świcie specjalistą od latającym bomb. - Na znajdowanie resztek wyrzutni na terenie Francji i Niemiec poświęciłem dwadzieścia lat życia - mówi, gdy przedzieramy się przez las w poszukiwaniu resztek kolejnej rampy startowej. - Zlokalizowałem ich ponad dwieście. Wierzę, że to już są wszystkie.

W okolicach podziemnego kompleksu Caumont zbudowano kilka wyrzutni. Ale żadnej nie zdążono użyć. Żeby dziś znaleźć zapomniane pozostałości, trzeba mieć albo szczęście, albo dokumenty. I sokoli wzrok. W jednej ze wsi wjeżdżamy na wąską drogę. Niby asfalt, ale pod asfaltem - betonowa ścieżka, która kiedyś była drogą na terenie wyrzutni. Za ogrodzeniem budynek, w którym stał kompresor i przechowywano składniki paliwa napędzającego katapultę wyrzutni. Teraz jakiś miejscowy rolnik trzyma w nim swoje graty. Na polu obok Volker Pelz pokazuje niezaorany, prostokątny fragment ziemi: - Tam jest betonowy fundament innego budynku, dlatego tego kawałka pola nie da rady zaorać.

Dwa metry w ziemi

Betnonowe resztki obiektów wyrzutni V-1 to prawdziwa zmora francuskich rolników. Każdy z nich wie, co kiedyś było na jego polach, teraz nie bardzo wiedzą, co mają z tym zrobić.

Betonowych klocków, na których kiedyś stały rampy startowe, nie sposób ruszyć z ziemi nawet traktorem. - Betonowy element, na którym opierał się koniec rampy, musiał wytrzymać jej ciężar i obciążenia podczas pracy katapulty - wyjaśnia Volker Pelz. - Ten element z wierzchu wygląda niepozornie, ale jest wylany do ziemi na głębokość dwóch metrów.

Dzisiaj największy pożytek jest z budynków kompresorów - są w nich albo garaże na maszyny rolnicze, albo składowiska materiałów budowlanych, albo... stajnie.
Wchodzimy na czyjś prywatny teren. Od razu widać, że była tu kiedyś wyrzutnia - betonowe ścieżki są bardzo charakterystyczne.

Przed domem trzy samochody, gospodarz z papierosem w zębach uśmiecha się szeroko. Nie wydusi z siebie ani słowa po angielsku. Ale z dumą pokazuje swoje dzieło - budynek po kompresorze i magazynie paliwa przerobił na... dom. Dorobił pięterko, na poniemieckiej drodze wylał tarasik ogrodzony murkiem. Tam, gdzie w czasie wojny stał komporesor, jest teraz salon domu. Rozsuwane szklane drzwi na cała ścianę. W środku - kominek.

Z kompasem na Londyn

Wiekszość resztek wyrzutni jest dziś zapomniana. Schowana po lasach, zarośnieta chaszczami. - Ich zlokalizowanie jest bardzo trudne - opowiada Volker Pelz. - Dotarłem do kilku naocznych świadków, żołnierzy niemieckich, którzy byli w oddziałach V-1. Dziś nie potrafili wskazać miejsc, w których stacjonowali.
Parkujemy auta przy drodze, w lesie. Wąsko, nie ma jak stanąć. Mijający nas peugeot zatrzymuje się. Siedząca za kółkiem kobieta pyta: - Co tu robicie? Po co to pytanie - nie wiadomo.

Przedzieramy sie przez chaszcze. Jest! Resztki budynku, drugiego. Wreszcie - podpory rampy. Teraz tylko zdjęcia i kompas - trzeba sprawdzić, w którą stronę była skierowana. Na Londyn. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, warto poszukać fundamentów pod budynek ustawiania kompasu. To ciekawa konstrukcja, musiała być całkowiecie antymagnetyczna. Na specjalnym haku podwieszano w niej V-1 tak, żeby mógła się swobodnie obracać. Tam, gdzie bomba miała ogon, na posadzce była skala. W ten sposób przed startem zerowano kompas autopilota pocisku.

Trzeba odgarniać butami warstwę ziemi i mokrych liści. Może jeszcze uda się znaleźć aluminiowy kielich wbetonowany w posadzkę - to w nim osadzano oś V-1.
Nagle pod naszą grupę podjeżdża szare, półterenowe volvo. Kierowca, starszy dystyngowany pan w szarym garniturze. Ma pretensje.
Bo weszliśmy do jego prywatnego lasu.

Resztki cudownej broni
Nie udało sie znaleźć aluminiowego kielicha w jednym miejscu, to może uda się gdzie indziej... jedziemy na wyrzutnię, która zasłynęła nieudanym startem. Pocisk rozpędził się na rampie startowej i... utknął.

- Takie rzeczy się zdarzały - mówi Volker Pelz. - Problem był jednak w tym, że mało kto wówczas decydował się na manipulowanie i rozbrajanie takiego pocisku. V-1 miała dwa zapalniki - jeden uderzeniowy i drugi, który detonował ładunek po pewnym czasie - tak na wszelki wypadek. Dlatego, gdy pocisk utknął, czekano, aż zapalnik czasowy spowoduje detonację. Kończyło się na zniszczeniu rampy, ale te można było szybko zrekonstruować.

Po kilkunastu minutach szperania w lesie znajdujemy kawałek V-1. Volker nie wyklucza, że znalezisko jest fragmentem feralnego pocisku. Mówi, że kilka lat temu znalazł tutaj kulisty zbiornik na sprężone powietrze - dwa takie zbiorniki były w każdej V-1.

Kiepska replika
Muzeum w Val Ygot to ewenement. Zachowano tam jedną z pierwszych, bardzo rozbudowanych wyrzutni latających bomb. Takie wyrzutnie alianci ochrzcili mianem "ski" - narty. Magazyny oczekujących na wystrzelenie V-1 przypominały naziemne tunele z łukowato zakończonymi wyjściami. Dlatego na lotniczych zdjęciach takie magazyny wyglądały jak... narty.

W Val Ygot jest prawie wszystko. Łącznie z rampą startową i repliką V-1. Mimo że pocisk przypomina oryginał, jest zrekonstruowany z bardzo dużym błędem. - Przednia część jest za długa, gdyby V-1 tak wyglądały, uderzałyby w ziemię zaraz po starcie, bo środek ciężkości byłby zbyt mocno przesunięty do przodu - mówi Volker Pelz.

Replikę - nie tylko tę jedną - zbudowała firma z Wielkiej Brytanii. Volker śmieje się, że pisał do Brytyjczyków i zwracał uwagę na błędy. Ale mu nie odpowiedzieli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska