Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziewięć miesięcy w Afganistanie

Roman Laudański, [email protected]
Coca-cola jest wszędzie! Obiad Magdy w przydrożnej restauracji. Główne danie to kabuli palau (ryż z marchewką i rodzynkami), do tego chleb i warzywa.
Coca-cola jest wszędzie! Obiad Magdy w przydrożnej restauracji. Główne danie to kabuli palau (ryż z marchewką i rodzynkami), do tego chleb i warzywa. Fot. Archiwum Magdaleny Schab
- Gdyby w Afganistanie był pokój, to jego mieszkańcy zbiliby fortunę na turystyce - mówi Magdalena Schab, która w ramach Polskiej Akcji Humanitarnej spędziła w tym kraju dziewięć miesięcy.

Magdalena Schab

Dziewięć miesięcy w Afganistanie

Magdalena Schab

W ramach programów, zorganizowała kursy języka angielskiego i obsługi komputerów dla 325 uczniów i nauczycieli z 3 szkół średnich w prowincji Pandższir oraz dla 50 pracowników Departamentu Edukacji. Do szkół kupiła łącznie 33 komputery stacjonarne oraz 11 laptopów do Departamentu, po jednej drukarce i rzutniku. Do Departamentu został zakupiony system paneli słonecznych zasilający komputery w energię elektryczną. Z zaoszczędzonych w projektach pieniędzy dokupiła jeszcze 11 laptopów dla żeńskiego gimnazjum w Malaspie, w której dwa lata temu PAH wybudowała systemy grawitacyjne doprowadzające wodę do wsi ze źródła w górach.

Z biżuterii tylko niewielkie kolczyki. Twarz bez makijażu. Paznokcie - sama natura. Włosy przycięte. - Jak byłam w Kabulu, to sama podcinałam włosy, ale to nie był najlepszy pomysł - śmieje się dziewczyna. Jeszcze nie doszła do siebie po zmianie czasu. Pełna jest afgańskich wspomnień.

Dolina Pandzsziru to oaza zieloności. W tym górzystym kraju, gdzie niewiele jest wody, takie obrazki są wyjątkowe i koją oczy. Magda marzy, że za dwadzieścia lat przyjedzie do Pandzsziru i odnajdzie ludzi, których przed laty PAH uczyła angielskiego, którym kupowała komputery. - Marzę, że oni już będą biegle mówili po angielsku, ja przyjadę popływać kajakiem po rzece i nie będzie już w niej wraków sowieckich czołgów. W domach będzie woda, na dachach panele słoneczne. Wtedy zobaczę efekty naszej pracy - podkreśla Magda.

Na końcu świata
Dziś tylko 35 procent Afgańczyków umie czytać i pisać. Nie mają wody. Piją zanieczyszczoną i chorują. Są poważne problemy z wysyłaniem dzieci do szkół. Dorośli nie mają pracy. Opieka medyczna jest prawie żadna.

Pracownicy Polskiej Akcji Humanitarnej budowali tam studnie i doprowadzali wodę do wsi. Organizowali przetargi, kupowali komputery i zatrudniali nauczycieli, którzy będą uczyli dzieci. Po to właśnie pojechała do Kabulu Magda. Mieszkanka podbydgoskiego Ciela, studentka UMK. Dziewczyna nie tylko ciekawa świata, ale i wrażliwa na krzywdę, która się w nim dzieje.

W Afganistanie jest tysiąc sześciuset polskich żołnierzy, którzy patrolują miasta i trzy Polki, które w ramach PAH starały się nieść pomoc Afgańczykom (choć Polaków starających się pomagać Afgańczykom było jeszcze kilku). A w mediach jeden obraz kraju ogarniętego wojną. Magda pyta, czy z bronią można nieść pokój? Co polscy żołnierze widzą z samochodów pędzących środkiem drogi, gdy cała reszta musi przed nimi uciekać? I jaki obraz Afganistanu i jego mieszkańców widzą w zamkniętych bazach, w których jest prąd, woda, własna kuchnia, siłownia i kort tenisowy? I jak to się stało, że talibowie stoją już 80 kilometrów od Kabulu?

Pies ugryzł proroka
Ulice podbydgoskiego Ciela toną w błocie, jak kabulskie drogi po deszczu. Spotykamy się w rodzinnym domu Magdy. Na stole afgański przysmak - migdały w lukrze. W Kabulu PAH wynajmowała dom w środku miasta, ale nie w "zielonej strefie" chronionej przez Amerykanów.

- Nie chronili nas uzbrojeni po zęby ochroniarze, a zwykli stróże i labrador Brus, który został wytresowany do szukania min - opowiada Magda. - Kiedy zakończył służbę, miał iść na rozstrzelanie, ale ujęły się za nim poprzednie misjonarki (tak w PAHsię osoby wyjeżdżające na misję) i został w PAH.

Afgańczycy nie przepadają za psami. Teorii na ten temat jest kilka: jeden pies miał ugryźć Mahometa. Jako zwierzę nie przynosi pożytku, tylko trzeba go karmić. To zwierzę nieczyste, bo zjada własne odchody. Kiedy Brus zachorował, do weterynarza niosły go we trzy.

Do siedziby PAH w Kabulu zaglądali polscy dziennikarze, ale gdy one zaczynały opowiadać o pomocy - mówili: - Sorry, dziewczyny, ale to nie jest news.

Edukacja humanitarna
Magda nie potrafi wskazać momentu, w którym szczególnie "trafiło" ją pomaganie innym. - Najpierw byłam zafascynowana Czecznią broniącą się przed Rosją - opowiada. - W czasie pierwszej wojny czeczeńskiej miałam 11 - 13 lat, zostały z niej migawki, drugą wojnę pamiętam już dobrze. Dla mnie to była wojna Dawida z Goliatem. Bardzo chciałam pomagać Dawidowi, czyli Czeczenom.

Na studia poszła na stosunki międzynarodowe na toruńskim UMK. Zaczęła współpracę z toruńska agendą PAH. Po przeszkoleniu ruszyła z koleżanką do szkół z warsztatami z edukacji humanitarnej. Mówiły o biedzie, godności, prawach człowieka i problemach globalnych. Szkoły prosiły o dwie godziny, np. o ubóstwie lub sprawiedliwym handlu, one przygotowywały się do spotkania.

- Bywało, że nauczycielki uprzedzały nas, że idziemy do trudnej klasy, bo dziewczęta rozmawiają tylko o kosmetykach, a chłopcy o siłowni. I nagle okazywało się, że połowa tej "trudnej" klasy zaangażowana jest w pomaganie innym. Ktoś działał w PCK, ktoś inny pomagał prywatnie, a nauczycielki robiły "wielkie oczy", gdy się o tym dowiadywały - wspomina Magda.

Wtedy przedstawiciele PAH zapytali ją, czy jest zainteresowana projektem z edukacji humanitarnej w Afganistanie?

- Robiłam wtedy dwa lata socjologii w jeden rok, sesja, dużo egzaminów. W perspektywie wolontariat w rosyjskim Nowogrodzie. Jak powiedziałam rodzicom o Afganistanie, to byli przerażeni. Przeciętnemu Polakowi Afganistan kojarzy się z wojną, strzelaniem, wybuchającymi bombami, porwaniami i ucinaniem głów. Cóż, taki obraz serwuje nam telewizja. Wytłumaczyłam rodzicom, że owszem - te wszystkie straszne rzeczy się zdarzają, ale jadę organizować tam kursy komputerowe i angielskiego w afgańskich szkołach. Zaliczyłam sesję, poczytałam "raptygi" (tygodniowe raporty sporządzane przez pracowników PAH - przyp. Lau.), kupiłam tuniki do kolan z długimi rękawami, chustę na głowę i w drogę!

Po pracy na werandzie
W pokoju na piętrze afgańskiego biura miała kilka podstawowych mebli i nie mogła ustawić fotografii najbliższych. - Nie do opanowania w Afganistanie był kurz i brud, który wciskał się wszędzie. Książki miałam popakowane w worki. Na zimę w pokoju pojawiał się nowy element bukhari - piec na drewno - odpowiednik polskiej "kozy".
Kabulskiej misji szefowała Olga Mielnikiewicz, pracowała tam również Maria Kuć. Ma taki obraz w pamięci: siedzą we trzy wieczorem na werandzie, wspominają miniony dzień i śmieją się serdecznie.

Obiady gotowały same, choć żadna z nich nie lubiła tego robić. Czasem wychodziły do restauracji na mieście dla ekspatów (potoczna nazwa pracowników organizacji międzynarodowych pracujących w Kabulu - przyp. Lau.). Zakupy robiły na pobliskich straganach, gdy było bezpiecznie lub w dużych sklepach dla ekspatów. Kupić można wszystko - nawet alkohol spod lady, choć to muzułmański kraj.

Lodówki brak - problemy z prądem. Generatory były wyłączane przed spaniem. Prysznic w łazience właściwie działał, ale słabo (ciepła woda uzależniona była od prądu). Na początku nie miały pralki, ale jak poprawiło się z prądem, to ją kupiły.

Nie dziś, to jutro
Magda: - Pojechałam do Afganistanu zrobić dwa projekty: kurs języka angielskiego i obsługi komputerów w trzech pandższirskich szkołach i w departamencie edukacji.
O swojej pracy na miejscu opowiada jak o codzienności w biurowych wnętrzach wielkiej korporacji. By móc działać - najpierw trzeba zdobyć pieniądze. Skąd? Z Komisji Europejskiej, agend ONZ, banków, polskiego MSZ-tu. Połowa pracy na misjach, to papierkowo-komputerowa sprawozdawczość, ale wszystko musi mieć ręce i nogi Już na miejscu trzeba wyremontować klasy, zorganizować przetarg na sprzęt, kupić komputery, ławki, tablice, znaleźć nauczycieli i monitorować przebieg kursów.

Szkoły znajdowały się w odległości 120 kilometrów od Kabulu. Dwie i pół godziny jazdy samochodem. Wszystkie otoczone wysokim murem. We wsi Wrocha była szkoła średnia dla chłopców, w Kabazonie - dla dziewcząt, a w Sanganie - dla dziewcząt i chłopców. Magda: - Ostatnia była nietypowa, bo koedukacyjnych placówek w Afganistanie nie ma. Jednak wbrew obyczajowości zdecydowano, że do południa uczyły się w niej dziewczynki, kończyły naukę, była półgodzinna przerwa i dopiero wtedy przychodzili do niej chłopcy.

Największą rzucającą się w oczy różnicą cywilizacyjną był dla Magdy sposób postrzegania czasu. Ona miała grafik, daty, terminy i zadania, a Afgańczycy stosowali zasadę jak nie dziś, to jutro lub pojutrze... Inszallah.

- Po całym dniu wracałam do biura i odhaczałam połowę zadań - jak to mnie najpierw irytowało! Pytałam sama siebie: Magda, coś jest z tobą nie tak? A ja po prostu musiałam wejść w ich rytm i sposób pracy. Jak spotykałam się we wsi z szurą - radą starszych, to nie było pośpiechu. Piliśmy razem herbatę. Pytali poetycko i obrazowo o mnie, o moich bliskich i trwało, nim przechodziliśmy do konkretów. Zawsze mogłam u kogoś zostać na noc, bo byłam gościem, a gościnność wymaga, by zadbać o gościa najlepiej, jak się potrafi.

Ja wyjadę, wy zostaniecie
Czy się bała? Nie do końca. Zazwyczaj chodziła spać spokojnie, bez obaw, że coś złego może się zdarzyć. Gdy jednak dochodziło do incydentów - jak wtedy, kiedy talibowie zastrzelili trzy ekspatki, wtedy sobie uświadomiła, że to mogła być ona. Na kilka dni wzrastała czujność.

Magda: - Bardzo nam zależało na tym, żeby nie wyrobić w Afgańczykach postawy roszczeniowej: "nam się wszystko należy". Takie nastawienie dominuje w Afryce. Jak trzeba było przygotować klasy, to ja mówiłam, że kupię materiały i farby, a oni wyremontują pomieszczenia. Ja zdobędę pieniądze na sprzęt i kupię komputery, ale wy pomożecie mi znaleźć nauczycieli, którzy poprowadzą kursy. Ja stąd wyjadę, ale wy zostaniecie i jeśli nie włożycie w to swojej pracy, to z czym zostaniecie?

Umówiła się z rodzicami, że nie będzie fałszować rzeczywistości. I kiedy po pierwszym tygodniu trafiła do szpitala, bo straciła układ odpornościowy, to powiedziała szczerze, co jest.

Najbardziej brakowało jej tam spacerów. Tuż przed powrotem do Polski poleciała na mały urlop do Indii. Była m.in. w Waranesi, świętym mieście nad Gangesem. I spacerowała do bólu. Tęskniła za rodziną i przyjaciółkami. I kiedy wróciła do kraju, usłyszała od siostry, że zawsze się coś traci. Uśmiecha się: - Nie można być wszędzie i mieć wszystkiego.

Kiedy pytam: kim będzie Magda za parę lat wylicza: doktorat, napisanie książki i jeszcze raz Afganistan.

- Kraj jest piękny, ale jest w nim niewyobrażalna bieda. Życie na granicy ubóstwa. Mam wewnętrzne przekonanie, pewność, że to co tam robimy, ma sens - mówi. - Mam w sobie gotowość do niesienia pomocy. Zaczęłam widzieć problemy, których nie dostrzegałam wcześniej. Napisałyśmy z dziewczynami nowe projekty...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska