Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak pamiętam tamte dni

Maria Daniel, (oprac. Has)
W 1938 r. przy ul. Chodkiewicza 2 otwarto niemieckie Prywatne Gimnazjum Koedukacyjne im. Albrechta Dürera. Wybudowanie tej szkoły było największym osiągnięciem niemieckiej mniejszości w Bydgoszczy w dziedzinie edukacji.
W 1938 r. przy ul. Chodkiewicza 2 otwarto niemieckie Prywatne Gimnazjum Koedukacyjne im. Albrechta Dürera. Wybudowanie tej szkoły było największym osiągnięciem niemieckiej mniejszości w Bydgoszczy w dziedzinie edukacji.
Dywersyjne działania Niemców, zarówno miejscowych, jak przybyłych specjalnie do Bydgoszczy, są faktem.

O wydarzeniach z 3 i 4 września 1939 r., nazwanych przez niemiecką propagandę "krwawą niedzielą" pisali przed tygodniem w "Albumie" panowie: Włodzimierz Kałdowski i Włodzimierz Sobecki. Dziś zamieszczamy list pani Marii Daniel.

"W 2004 r. podczas realizowanej na pl. Wolności audycji (...), wraz z grupą kilku innych żyjących jeszcze świadków tych tragicznych wydarzeń, miałam okazję krótko opowiedzieć o tym, jak zapamiętałam tamte dni. Do ponownego zabrania głosu, w tak bolesnej dla bydgoszczan sprawie, skłaniają mnie pojawiające się zarówno w telewizji, jak i prasie wypowiedzi historyków i badaczy, z którymi - jako osobie, która zarówno z autopsji jak i z przekazu rodzinnego ma bezpośrednią wiedzę na ten temat - trudno się zgodzić.

(...)Szczególnie trudno zrozumieć i zaakceptować fakt, iż wielu historyków, w tym w szczególności prof. Jastrzębski, utrzymuje, jakoby wydarzenia tzw. krwawej niedzieli były wywołane przez samych Polaków, a nie były skutkiem prowokacji czy też dywersji prowadzonej z udziałem zamieszkujących Bydgoszcz Niemców. Historycy ci powołują się przy tym na źródła pochodzące z archiwów niemieckich i rosyjskich, pomijając przy tym świadectwa coraz niestety mniej licznej grupy naocznych świadków tych wydarzeń. Nie sadzę, by było to właściwe. (...)

Zaznaczam, iż poruszając te bolesne sprawy sprzed dziesięcioleci nie kieruję się jakimikolwiek wrogimi emocjami do narodu niemieckiego; przecież obecne pokolenia nie mogą ponosić winy za to, co się wtedy wydarzyło. Ważne jednak jest, by pamięć o tym, co naprawdę zdarzyło się w Bydgoszczy 3 i 4 września 1939 roku, została zachowana.

Miejscowi Niemcy mieli pełną swobodę działania
Mieszkałam wraz z rodzicami w Bydgoszczy, przy ul. Śniadeckich 22. Mój ojciec, Feliks Kociński, był zawodowym oficerem w stopniu kapitana. W tym czasie służył w 61. Pułku Piechoty jako dowódca kompani. W Bydgoszczy mieszkała też rodzina ze strony ojca - moja babcia - Leokadia Kocińska. Mieszkała tu od 1898 roku. Swoją relację opieram więc zarówno na przekazie rodzinnym, jak i na tym, co jako kilkunastoletnia dziewczynka przeżyłam i zapamiętałam.

Pragnę odnieść się do poruszanej często kwestii prześladowań przed II wojną światową bydgoskich Niemców. Takie stwierdzenia mogą świadczyć o niezbyt dokładnej wiedzy na temat ich sytuacji życiowej w dwudziestoleciu międzywojennym. Cieszyli się pełną swobodą działań, zarówno w sferze kulturalnej i społecznej, jak i gospodarczej. Na ulicach w sklepach, kawiarniach - wszędzie w dość powszechnym użyciu był język niemiecki. Obywatele niemieckiego pochodzenia mieli swoje szkoły (...), w ich rękach znajdowały się różne zakłady (w tym również fabryki), sklepy.

Generalnie - Polacy i Niemcy żyli w zgodzie, po sąsiedzku. Sytuacja zaczęła się pogarszać po dojściu do władzy Hitlera w 1933 r. Narodowy socjalizm, m.in. wskutek intensywnej propagandy pozyskiwał rosnące z roku na rok szeregi zwolenników pośród mieszkających w Bydgoszczy Niemców. W rezultacie dawała się zauważyć radykalna zmiana postaw znacznej liczby Niemców. Narastała wśród nich coraz większa niechęć i wrogość do państwa polskiego(...).

W mieszkaniu sąsiadów nadawano alfabetem Morse'a
Jak wspomniałam, przed wojną mieszkałam z rodzicami przy ul. Śniadeckich 22. Była to wówczas elegancka, bardzo zadbana kamienica. Lokatorzy kulturalni, uprzejmi, spokojni - miłe rodziny polskie i niemieckie. Jedną z nich było mieszkające pod nami, na I piętrze niemieckie małżeństwo w średnim wieku. Zauważyliśmy, że od pewnego czasu, w mieszkaniu tej dotychczas spokojnej rodziny zaczął się niebywały wcześniej ruch, wizyty jakichś mężczyzn, zwłaszcza o zmroku i wieczorami. Choć wszyscy żyliśmy już wtedy (był rok 1939) w pewnym niepokoju, (...) to niespotykane wcześniej ożywienie życia towarzyskiego sąsiadów nie wzbudzało jakichkolwiek podejrzeń. Ojca mojego zaniepokoiło dopiero co innego: otóż codziennie, zawsze o jednakowych godzinach dawał się słyszeć w naszej jadalni dziwny stukot. Uznał, że bardzo przypomina to stuk klucza do nadawania alfabetem Morse'a (takich aparatów się wówczas używało). Zawiadomił, więc o swoich podejrzeniach żandarmerię wojskową, która wkraczając do mieszkania sąsiadów złapała na gorącym uczynku osoby nadające przy pomocy takiego aparatu. Aresztowano naturalnie wszystkich, łącznie z właścicielami mieszkania, i jak się okazało zlikwidowano jedno z ogniw hitlerowskiej dywersji.
Czy można się zatem dziwić, że służby polskie starały się takim wrogim działaniom zapobiegać - szczególnie, gdy sytuacja stawała się coraz bardziej napięta wobec grożącego niebezpieczeństwa wybuchu wojny? Czy tego rodzaju działania można określać prześladowaniami?

Strzelano do maszerujących ul. Gdańską żołnierzy
(...) Pragnę się odnieść do samych wydarzeń tzw. "krwawej niedzieli". Przekazuję tu relację mojego ojca, który do 3 września, do godzin popołudniowych przebywał w mieście (co potwierdziły późniejsze ustalenia Gestapo na wytoczonym mojemu ojcu procesie przed Sądem Specjalnym (Sondergericht) za udział w wydarzeniach "krwawej niedzieli".

Ojciec mój, zgodnie z otrzymanym rozkazem, został zobowiązany do objęcia dowództwa nad zorganizowaniem i całkowitą ewakuacją pozostałych kompanii piechoty z koszar 61. Pułku Piechoty. Celem było wycofanie pozostałych jeszcze w mieście jednostek do Warszawy. Miało to miejsce pomiędzy trzecią a czwartą po południu. Nastąpił więc wymarsz poszczególnych kompanii z ich dowódcami.

Ponieważ sytuacja była coraz bardziej napięta, uznano, iż wyjazd może nastąpić jedynie ze stacji kolejowej w Solcu Kujawskim, gdzie miał zostać podstawiony skład pociągu do Warszawy.

Kolumny żołnierzy wymaszerowały z koszar 61. Pułku Piechoty (na dzisiejszym Osiedlu Leśnym) i podążały ul. Gdańską w kierunku śródmieścia, chcąc następnie dotrzeć do ul. Kujawskiej, by dostać się na szosę prowadzącą do Solca Kujawskiego.

Podczas przemarszu - już w śródmieściu - z niektórych okien i bram budynków przy ul. Gdańskiej, jak również z wieży kościoła (wówczas ewangelickiego) przy pl. Wolności niespodziewanie zaczęły padać strzały w kierunku maszerujących żołnierzy. Było to całkowite zaskoczenie. Zdezorientowani żołnierze osłaniając się, zaczęli ostrzeliwać pozycje, z których padały strzały. Początkowo działania te - wobec pełnego zaskoczenia - były na pewno dosyć chaotyczne. Nie można więc wykluczyć, że w ich wyniku mogli ucierpieć również niewinni, przypadkowi obywatele, zarówno niemieccy jak i polscy. (...)

Czy można jednak potępiać żołnierzy wycofujących się oddziałów, którzy odpowiedzieli ogniem na skrytobójczy ogień? Po jako takim opanowaniu sytuacji wydano rozkaz zaprzestania ognia i zarządzono dalszy marsz poszczególnych kolumn w kierunku szosy prowadzącej do Solca Kujawskiego.

To nie była bratobójcza walka, to strzelali dywersanci, przebrani w polskie mundury
Zgodnie z relacją mojego ojca, gdy kolumny żołnierzy znajdowały się już poza miastem, w połowie drogi do stacji kolejowej, wśród maszerujących żołnierzy wybuchła strzelanina. Wyglądało, jakby maszerujący żołnierze strzelali do siebie nawzajem. Znowu zaskoczenie i zupełna konsternacja wśród dowodzących. Wydano rozkaz zatrzymania kolumn, usiłowano powstrzymać - jak się wydawało - bratobójczą walkę, ustalić co się naprawdę dzieje. Sytuacja była krytyczna - żołnierze, nieufni w stosunku do siebie, wpadli w popłoch strzelając na oślep. Dopiero po pewnym czasie, z trudem udało się opanować i ustalić przyczyny tragicznego w skutkach zamieszania. Okazało się, że wśród żołnierzy (...) znajdowali się ubrani w polskie mundury niemieccy dywersanci, którzy rozpoczęli strzelaninę. Można domniemywać, że ich celem było zasianie paniki w wycofujących się oddziałach i ich dezorganizacja. Sytuacja była poważna, decyzje dowódców musiały zapadać szybko - chodziło o życie polskich żołnierzy. Zorientowano się, że w oddziałach działają agenci wroga.(...)

Szpiegów skazano na rozstrzelanie
Była wojna, wojsko w sytuacji zagrożeń działaniami dywersyjnymi musiało działać szybko i rygorystycznie, zgodnie z prawem wojennym. Utworzono zatem z oficerów wojskowy sąd wojenny, który po przesłuchaniu świadków i przeprowadzonym postępowaniu skazał szpiegów na karę śmierci przez rozstrzelanie. Pomijając wszystkie okoliczności, był to ogromny dramat zarówno dla polskich żołnierzy, jak i ich dowódców - ale czy w zaistniałej sytuacji było inne wyjście?

Czy wobec powyższych faktów można utrzymywać, że Niemcy nie podejmowali wobec Polaków działań prowokacyjnych i dywersyjnych, i przypisywać Polakom winę za tragedię w Bydgoszczy?

Istotne znaczenie dla potwierdzenia przedstawionych wyżej faktów ma proces wytoczony przez Gestapo mojemu ojcu przed Sądem Specjalnym.

Gestapo "zaopiekowało" się jeńcem oflagu
Po wzięciu do niewoli, do 8 IX 1939 r. ojciec przebywał w obozie przejściowym w Sochaczewie, następnie został przewieziony do obozu oficerskiego tzw. Oflagu XI A Osterode Harz, z którego to - z niewiadomych początkowo przyczyn - przeniesiono go 2 VIII 1940 r. do Oflagu II C Woldenberg (obecnie Dobiegniew). Stamtąd właśnie, wbrew Konwencji genewskiej, pod strażą (jeszcze wojskową) przewieziono go do Bydgoszczy, do niemieckiej komendantury wojskowej (ul. Dworcowa), która przekazała jeńca do więzienia przy ul. Wały Jagiellońskie pod "opiekę" Gestapo. (...) Proces odbywał się późną jesienią 1940 r.(...)

Ojciec oskarżony został jako współodpowiedzialny za postawienie przed wojskowym sądem wojennym i wykonanie wyroku na dywersantach niemieckich, którzy ujawnili się w trakcie, gdy wyprowadzał podległe mu oddziały z Bydgoszczy. Wśród świadków oskarżenia w czarnych mundurach Gestapo rozpoznał osoby, które 3 września 1939 w mundurach polskich żołnierzy znajdowały się w wyprowadzanych przezeń oddziałach. Zarzut był bardzo poważny, ojcu groziła kara śmierci.

Na rozprawę Gestapo doprowadziło jeszcze jednego oficera (z oddziału ojca), odnajdując go również w jednym z oflagów, ale jakikolwiek kontakt między nimi był niemożliwy. Spotkali się na sali sądowej, każdy pod osobną eskortą. Na szczęście w czasie rozprawy dobrze się widzieli, co umożliwiało im dawanie sobie dyskretnych znaków przez pisanie palcami na czole poszczególnych liter. Za wszelką cenę usiłowano wymusić zeznania do wskazania i ustalenia winnego wydania wyroku na szpiegach hitlerowskich.(...)

Razem z mamą i babcią, tj. matką ojca mojego, śledziłyśmy z korytarza, w którym siedziałyśmy, cały bieg wydarzeń z wielkim niepokojem i obawą o los ojca. (...)To, jakim sposobem udało nam się dowiedzieć o dacie rozprawy i dostać do sądu - to zupełnie inna, wręcz sensacyjna historia - z udziałem Niemców, ale Niemców o uczciwych i otwartych sercach.

Wielogodzinna rozprawa zakończyła się ku ogromnej radości nas wszystkich pomyślnie - zarówno ojcu jak i drugiemu oskarżonemu oficerowi udało się wybronić. (...)

Te i inne zdarzenia żyjące w pamięci uczestników tamtych wydarzeń pokazują, jak niesprawiedliwe są twierdzenia czyniące Polaków odpowiedzialnymi za tzw. "krwawą niedzielę" w Bydgoszczy. Zdaję sobie sprawę, że zdarzenia, o których ja pamiętam i opowiadam stanowią jedynie epizody, ale właśnie z takich epizodów składa się rzeczywista historia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska