MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nurkowanie w górach

Maryla Rzeszut
- Sięgnąłem krańca ludzkiej wytrzymałości, ale czuję, że nie jest to jeszcze ostateczna granica, że mogę ją przesunąć - mówi Marek Kryże.
- Sięgnąłem krańca ludzkiej wytrzymałości, ale czuję, że nie jest to jeszcze ostateczna granica, że mogę ją przesunąć - mówi Marek Kryże. fot. Maryla Rzeszut
Znajomi nie rozumieli. - Po co ci to? Zbyt wielkie ryzyko... A dla niego było oczywiste.

Rekordzista

Rekordzista

MAREK KRYŻE ma 47 lat. Rodowity grudziądzanin. Nurkuje ponad 20 lat. Od 11 lat jest instruktorem, prowadzi szkołę nurkowania "Markus", w której wyszkolił około 1000 osób. Był szefem szkoleń w wielu centrach nurkowych w Polsce. Inna jego pasja to lotnictwo. Przez wiele lat zajmował się modelarstwem lotniczym. Ukończył kurs szybowcowy. W wolnym czasie lata paralotnią.

- Lubię wyzwania. Chcę się sprawdzić. Poznać granice swojego organizmu.

Jego największą pasją jest nurkowanie, ale los sprawił, że poznał ludzi gór. Zapalił się do wyprawy w Himalaje, podczas której na wysokości prawie 5.000 m n.p.m. nurkowie mieli bić rekord świata. Chcieli zejść na głębokość do 30 metrów do jeziora Tilicho Lake. A himalaiści mieli zdobyć szczyt Tilicho Pik (7.000 m n.p.m).

Otrzymali z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni opracowane specjalnie na tę wyprawę procedury dekompresyjne. - To szalenie precyzyjne wyliczenia matematyczne, które z Tomaszem Witkowskim z Zakopanego jako pierwsi na świecie przetestowaliśmy na własnych organizmach - tumaczy Marek Kryże, grudziądzanin. - Otrzymaliśmy też komputery rejestrujące cały proces nurkowania. Mamy więc dokument z bicia rekordu, a instytut nowy materiał badawczy do prac naukowych. Jak by nie było, zapoczątkowaliśmy nowy etap nurkowania na takiej wysokości!

Wspinał się tylko w Tatrach

Kierownikiem wyprawy i jednym z pomysłodawców był Jan Kwiatoń z Bydgoszczy. W ekipie był też Aleksander Lwow. Obaj to znani, doświadczeni alpiniści. Lwow zasłynął ze zdobycia czterech ośmiotysięczników i wydawania pisma o górach.

Właśnie on koordynował sprawy wspinaczki na szczyt. Marek Kryże blado przy nich wyglądał ze swoim najwyższym szczytem Monte Chinto, liczącym 2.760 m n.p.m.

- "Zaliczyłem" go na Korsyce, gdzie latem prowadzę bazę nurkową - wspomina. - Była więc obawa, jak zniosę wspinaczkę. Wierzyłem w swoje siły i możliwości, ale przecież nie mogłem być do końca pewny, że dam radę... Koordynatorem spraw nurkowych był mój przyjaciel, z którym razem zdobywliśmy uprawnienia instruktorskie - Michał Brajta z Warszawy. Sprawami medycznymi zajmował się lekarz Marcin Żyszkowski. Był wśród nas jeszcze Tomasz Witkowski, instruktor nurkowania, doświadczony w chodzeniu po górach ratownik TOPR.

Najpierw zginął bagaż

Wyruszyli w szóstkę. Po raz pierwszy pech dosięgnął ich na lotnisku Heatrow - zginął ekwipunek szefa wyprawy (wart około 20 tys. zł, zawierający m.in.leki). Nie zawrócili. W Kathmandu wynajęli tragarzy, kupili leki i do miejscowości Bulbule dojechali autobusem. Tu kończyła się droga. Dalej ruszyli pieszo, wędrując przez 8 dni, 20-30 km na dobę. Pierwsze dwa dni - przez las tropikalny, cały czas w monsunowym deszczu. Ostatni hotel (właściwie schronisko) "Tilicho Base Camp" zaliczyli na wysokości 4.200 m.

- Każdy z nas niósł swój plecak, ważący kilkanaście kilogramów. Resztę ekwipunku - 1000 kg - dźwigało 37 portersów. Z uznaniem patrzyłem, jak bez słowa skargi dźwigali na plecach 40-kilogramowe paczki! Powietrze powyżej 2.000 m stało się bardziej suche, nie padał już deszcz. Im wyżej, tym było trudniej iść po coraz bardziej stromych szlakach. Powyżej 3.500 m zaczęły się problemy z oddychaniem. Powietrze jest coraz rzadsze, coraz mniej w nim tlenu. Mogą pojawić się zawroty głowy, wymioty, osłabienie. Ze mną na szczęście nie działo się nic. Ale obciążenie narastało: na jednym wdechu byłem w stanie zrobić dwa kroki, przy trzecim odzywał się szum w uszach... A w nocy - chciało się spać, tymczasem oddychanie przeponowe wymagało koncentracji. Nocą na dworze był mróz do minus 17 stopni. Głowy do śpiwora włożyć nie sposób, bo brakowało tlenu, którego na tej wysokości było tylko 12,6 proc. Nauczyłem się panować nad utratą przytomności.

Na domiar złego w wyższych partiach gór, powyżej 4.500 m od kilku dni obficie padał śnieg. Portersi odmówili zaniesienia ekwipunku do bazy nad jeziorem. Polacy musieli wypłacić im pieniądze i znaleźć nowych tragarzy. Szukali tydzień.

Namówili dziesięciu, ale ci zabrali tylko część bagażu. W tym czasie nawiązali łączność z dwójką kolegów, którzy nie mogli do nich dołączyć idąc z drugiej strony jeziora. Z kolei pięciu pozostałych członków wyprawy (alpiniści) szło nad Tilicho Lake z jeszcze innego kierunku. Mieli dostarczyć m.in. telefony satelitarne, zagubione leki i podjąć akcję wspinaczkową. Na próżno na nich czekali. Ta część ekipy zrezygnowała z marszruty. Po drodze poślizgnął się i spadł w przepaść ich muł z ekwipunkiem.

Zawrócili. Twierdzili później, że przejście było niemożliwe. - Skoro my doszliśmy, oni też mogli - nie ma wytłumaczenia Marek Kryże. - Zostaliśmy bez łączności satelitarnej, tylko ze zwykłymi radiotelefonami. Jak wezwać pomoc, gdyby któremuś z nas coś się stało? W takiej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna: zostali wykluczeni z ekspedycji.

Wybrali rok temu

Miejsce, gdzie mieli założyć obóz dla nurków i bazę dla alpinistów wybrane było podczas rekonesansu rok wcześniej. Niestety, nie mogli do niego dojść. Zasypał je śnieg, którego nie było tu w listopadzie od 1968 roku! O tej porze powinno tam być lato...

Odnaleźli ślady obozu Rosjan, którzy w 2000 r. nurkowali w Tilicho Lake i ponoć zeszli na 10 m. Jan Kwiatoń odwołał akcję wspinaczkową. Skupili się wyłącznie na nurkowej. - I tak nie zamierzałem szturmować szczytu Tilicho. Jednak nie zdecydował się nikt, nawet najlepsi, bo w ciągu doby zeszło około 20 lawin - tłumaczy grudziądzanin. - Zająłem się jeziorem. Badałem brzeg pływając wpław z ręczną echosondą. W promieniu 200 m znalazłem głębokość tylko do 5,2 m. Jak więc Rosjanie mogli tu zejść na 10 metrów? - zastanawia się Marek Kryże. - Brak głębokości zmusił nas do przesunięcia obozu nurkowego z namiotem medycznym i sprzętem o 1500 m.

Na trzeci dzień po założeniu boi z liną opustową do głębokości 30 m zaczęli nurkować. Marek Kryże zszedł jako pierwszy, w parze z Tomaszem Witkowskim. Osiągnęli głębokość 15 metrów. Rekord!

Co czuł, gdy powoli, sekunda za sekundą, pogrążał się w lodowatej wodzie Tilicho Lake?

- Żadnych górnolotnych myśli! Byliśmy maksymalnie skoncentrowani na procedurach zanurzania i wynurzania, by wrócić cało na powierzchnię i uniknąć choroby dekompresyjnej. Im głębiej, tym przybywało tlenu w mieszankach oddechowych, więc oddychało się coraz lżej. Woda była mętna, przejrzystość do 70 cm. Obserwowaliśmy się nawzajem. Ja kręciłem film podwodną kamerą, a Tomek miał robić zdjęcia, lecz... aparat przestał działać. Zejść to mniejszy problem.

15 metrów osiągnęliśmy w niespełna minutę. Gorzej z wynurzaniem. Z głębokości 15 metrów wracaliśmy na powierzchnę 11 minut. Trzymaliśmy się obliczeń, a jednak był lęk, co stanie się za chwilę, jak zareaguje organizm. Tego nikt nie wiedział. Ekipa była oczywiście przygotowana na ewakuację, a w namiocie medycznym czekał na nas lekarz.

- Po wynurzeniu byłem zmęczony, ale czułem się dobrze. Natychmiast przeszliśmy półtoragodzinne badanie lekarskie. Nasz lekarz zbadał nam m.in. liczbę i wielkość pęcherzyków azotu krążących w układzie krwionośnym, które mogły spowodować zatory naczyń krwionośnych i niedotlenienie tkanek. A to grozi, np. zaburzeniami czucia, wzroku, słuchu lub częściowym paraliżem. Badania wypadły pomyślnie, ale wiedzieliśmy, że objawy choroby dekompresyjnej mogą wystąpić w ciągu kilkanastu godzin. Byliśmy pod obserwacją lekarza. Odetchnęliśmy dopiero po przespanej nocy, gdy już pewne było, że nic nam nie jest.

Drugi rekord

Tę samą głębokość następnego dnia osiągnęła druga para - Michał Brajta i Jan Kwiatoń.- Tym razem ja asekurowałem - relacjonuje Kryże. - Pomagałem przy wynurzeniu i holowaniu. Jednak śnieg nie dawał nam spokoju. Jasne było, że należy szybko zwinąć obóz. Kończyła się żywność, a zaspy mogły nam zagrodzić odwrót. Koordynator działań podwodnych Michał Brajta postanowił wytypować już tylko jedną parę do nurkowania na 30 m. Zszedł sam z najmłodszym w ekipie Tomkiem Witkowskim. Ich nurkowanie trwało około 20 minut. Osiągnęli cel.

Szczęśliwi, uznaliśmy, że autorami sukcesu jesteśmy wszyscy. Radość z rekordu świata była wielka, ale odwrót niepewny. W nocy wciąż padał śnieg, nasilił się wiatr. Zrobiła się istna "Syberia". Szybko opuszczaliśmy obóz, by nie utknąć w nim na zawsze. Zostawiliśmy sprzęt, tylko z niezbędnym ekwipunkiem ruszyliśmy do "Tilicho Base Camp". Szliśmy 8 dni, mijając ubogie, ale malownicze wioski, obserwując skromnie żyjących, a jednak chyba szczęśliwszych od nas mieszkańców Nepalu. Pogodnych, pogodzonych z życiem.

Powrót

Wrócili do Kathmandu. Sprzęt dotarł do nich po kilkunastu dniach. Kilku portersów, którzy go nieśli, uległo wypadkom na śliskich, górskich szlakach. Marek Kryże, który cało i szczęśliwie wrócił z rekordem świata do domu, już myśli o następnej wyprawie. - Wzmocniłem się fizycznie i psychicznie. Nauczyłem się nawet panować nad utratą przytomności. Człowiek może o wiele więcej, niż przypuszcza. Sięgnąłem krańca ludzkiej wytrzymałości, ale czuję, że nie jest to jeszcze ostateczna granica, że mogę ją przesunąć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska